Urszula Frydrych - pani doktor na szlaku
Przez 20 lat kierowała oddziałem okulistycznym raciborskiego szpitala, ale gdy pytam ją o największy sukces, bez namysłu odpowiada, że są nim jej dzieci. Z niespożytą energią organizuje kolejne wypady w Beskidy i wciąż zdobywa szczyty. Wraca pełna optymizmu, bo gdy się patrzy z góry nawet największe problemy stają się małe.
Poszukiwana panna z posagiem
Rodzice pani Urszuli nie mieli tyle szczęścia co ona. Nie pobrali się z miłości i nie przeżyli ze sobą w szczęściu 58 lat, jak ona ze swoim mężem Leonem, bo ich małżeństwo zostało zaaranżowane. Pochodząca z bogatej wodzisławskiej rodziny Elżbieta Brawańska miała do zaoferowania spory posag, a student prawa Ryszard Spyra podupadający majątek, który przejął po ojcu. Te dwa fakty stały się wystarczającym powodem dla ich rodzin, by nakłonić młodych do ślubu. – Po śmierci dziadka ojciec musiał zrezygnować ze studiów i wrócić do rodzinnych Urbanowic, by zająć się gospodarstwem. Na jego prowadzeniu ani się nie znał, ani do tego nie nadawał, ale był najstarszym synem, więc spadło to na niego. Mama często opowiadała, że spał do dziesiątej, a gdy wstawał to jedynie zarządzał kto ma co robić – opowiada pani Urszula. Jej rodzice pobrali się w czerwcu 1932 roku, a pieniądze, które wniosła pani Elżbieta w posagu, Wiktor Brawański zabezpieczył córce zapisem, że należy do niej połowa ziemi jej męża, ale bez domu. Dzięki temu po wojnie udało się odzyskać część majątku należącego do rodziny.
Po ślubie zamieszkali w Urbanowicach. W 1933 roku przyszła na świat ich najstarsza córka Irena, trzy lata później, 11 stycznia, urodziła się Urszula, a w 1941 roku jej brat Lucjan. Dziewczynki poszły do przedszkola, które prowadziła mieszkająca na stancji u ich rodziców panna Jasia. Pana Ryszarda, który jako rolnik musiał oddawać armii większość plonów z gospodarstwa, wzięto do wojska dopiero pod koniec 1944 roku. Urszula zdążyła jeszcze skończyć dwie klasy szkoły podstawowej i jak tylko zaczął się zbliżać front, jej mama spakowała dzieci i swój dobytek do drabiniastego wozu zaprzęgniętego koniem i wróciła do rodziców.
Gdy skończyła się wojna pani Elżbieta poszła pieszo z Wodzisławia do Urbanowic, żeby zobaczyć co się stało z gospodarstwem. Towarzyszyła jej córka Urszula. – Gdy dotarłyśmy na miejsce, okazało się, że dom zajęli już jacyś ludzie, więc zatrzymałyśmy się u rodziny w Paprocanach. Dziadka Witolda aresztowano i osadzono w obozie w Świętochłowicach, skąd już nie wrócił. Babcia wymagała opieki i wkrótce zamieszkała z nami, ale zanim do tego doszło każde z nas trafiło do innej rodziny, u której w zamian za utrzymanie trzeba było ciężko pracować na gospodarstwie – tłumaczy pani Ula, która przez rok mieszkała u kuzynki ojca w Bieruniu.
Sytuacja rodziny uległa zmianie dopiero po rozwodzie pani Elżbiety, która ponownie wyszła za mąż za kuzyna swojego męża Karola Czypka. – Ojciec wrócił z rosyjskiej niewoli w 1946 roku i od razu zdecydował, że wyjeżdża na stałe do Niemiec. Mama wiedziała, że nie może na niego liczyć, dlatego postanowiła ułożyć sobie życie na nowo. Nasz ojczym był wspaniałym człowiekiem, który pokochał nas, jak swoje dzieci i stworzył nam prawdziwy dom. Zamieszkaliśmy w należącym do tyskiego browaru gospodarstwie rolnym, które prowadził – wspomina pani Frydrych.
Jak się podbija serca sercanek
Kiedy mama pani Urszuli dowiedziała się, że córka wybiera się do Liceum Pedagogicznego w Pszczynie zareagowała dość emocjonalnie. – W moim domu nauczycielki języka polskiego nie będzie – zawyrokowała pani Elżbieta, która władała wyłącznie niemieckim i niechętnie rozmawiała po polsku. W końcu jednak córka postawiła na swoim, ale w szkole wytrzymała tylko rok. – Nie mogłam znieść ani atmosfery, ani nagonki na przyjezdnych. Przeniosłam się do liceum ogólnokształcącego, które kończył przed wojną mój ojciec. Był w gronie pierwszych maturzystów, którzy otrzymali dyplom w II Rzeczpospolitej Polskiej, a tablo z jego zdjęciem wisi tam do dziś – mówi pani doktor. Warunkiem przeniesienia było nadrobienie zajęć z łaciny. Pomógł znajomy ksiądz, który tak dobrze ją przygotował, że okazała się lepsza od nauczycielki, za co musiała surowo zapłacić. Na świadectwie maturalnym tylko z łaciny miała ocenę dobrą.
Po szkole średniej trafiła na wydział lekarski Uniwersytetu Poznańskiego, bo jak sama przyznaje, zawsze wiedziała, że chce być lekarzem. W czteroosobowym pokoju na stancji warunki do nauki miała kiepskie, a gospodyni lubiła studentami rządzić, więc po dwóch latach postanowiła się przenieść. – Zamieszkałam u sióstr zakonnych Najświętszego Serca Pana Jezusa, które wynajmowały pokoje studentkom. Dostałam piękny pokój z balkonem, który dzieliłam z koleżanką ze stomatologii. Miała chłopaka, więc rzadko w nim bywała, a ja mogłam się uczyć – wspomina pani Urszula, która zamiast korzystać z uroków Poznania i studenckiego życia, skupiała się wyłącznie na nauce. Ponieważ jej mama i starsza siostra wyszły za mąż w wieku 19 lat, więc gdy przyjeżdżała w rodzinne strony, pierwszym zadawanym pytaniem było: czy masz już jakiegoś chłopaka? A ona niezmiennie odpowiadała, że na medycynie trzeba się zająć nauką a nie amorami. – Pamiętaj, że w naszej rodzinie starych panien nie było – kwitowała mama.
W końcu jednak strzała amora dosięgła serca ambitnej studentki. Na weselu kuzyna, które odbywało się 27 grudnia w Wodzisławiu Śląskim, poznała studiującego weterynarię Leona Frydrycha. – Ja byłam druhną, a on moim druhem, więc przed uroczystością przyszedł się grzecznie przywitać. Wtoczyła się do pokoju kulka w postaci Leosia, który miał właśnie staż w rzeźni, a że kochał jeść, to ta miłość odbiła się na jego wyglądzie. Okazał się bardzo konkretnym i poukładanym facetem. Dziwiłam się, że tacy jeszcze istnieją. Przegadaliśmy wiele godzin i od razu zapomniałam o czekającym na mnie w Zakopanem Tadku, z którym miałam spędzić sylwestra – wspomina pani Urszula.
Pan Leon zakochał się od razu i jako człowiek konkretny, już w kwietniu chciał się żenić. Tym razem zaoponowała pani Elżbieta, która w takim tempie wesela córce nie zdołałaby przygotować. Student wrocławskiej weterynarii musiał się więc zadowolić dojazdami do Poznania, w którym podbił serce nie tylko pani Urszuli, ale i siostrzyczek sercanek. – Tak się im spodobał, że mimo ostrych zakonnych rygorów, pozwoliły mu nocować w jednym z wynajmowanych pokoi – opowiada ze śmiechem pani doktor. Ślub odbył się w Urbanowicach 7 lutego 1960 roku, w dzień urodzin pana Leona, którego cieszył fakt, że w ten sposób nie zapomni o żadnej rocznicy.
Ordynatorska buława w plecaku
Po ślubie pani Urszula przeprowadziła się do Raciborza, gdzie jej mąż miał pracę i kawalerkę przy ul. Solnej. Rozpoczęła staż w raciborskim szpitalu, pracując jednocześnie w przychodni dziecięcej przy ul. Wojska Polskiego, bo na początku myślała o pediatrii. Mąż szybko wybił jej ten pomysł z głowy i pomógł w dostaniu się na specjalizację do doktora Sergiusza Karpowicza i jego żony Wandy, którzy kierowali oddziałem okulistycznym Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Opolu. Wszystko za sprawą kotów, które leczył kolega pana Leona. Dzięki jego wstawiennictwu pani Frydrych rozpoczęła u nich specjalizację. – Zawsze wspominając tamte lata mówię, że to był termin. Codziennie rano od poniedziałku do soboty wstawałam przed piątą, żeby zdążyć na pociąg do Opola. O wpół do ósmej byłam już w pracy, zazwyczaj pierwsza. Po nocnych dyżurach trzeba było zostawać w szpitalu, bo nie mieliśmy żadnych dni wolnych, a gdy wracałam do Raciborza, mąż zawoził mnie jeszcze na konsultacje do szkoły głuchych – wspomina pani Urszula, która miała już w tamtym czasie dwójkę małych dzieci.
W 1966 roku zdobyła I stopień specjalizacji a po nim przez siedem lat pracowała jako okulistka kolejowej przychodni lekarskiej w Raciborzu. Stamtąd oddelegowano ją do Rybnika, ale postawiła warunek, że będzie dojeżdżać jeśli umożliwią jej dalszą naukę. Trafiła do doktor Anieli Kempińskiej, a potem na trzymiesięczny staż u profesor Ariadny Gierek. W 1975 roku zdała pomyślnie egzamin i uzyskała II stopień specjalizacji. – Mama zawsze bardzo dużo pracowała. Robiła specjalizacje, a popołudniami dojeżdżała jeszcze do przychodni w Głubczycach i Kietrzu, dlatego zajmował się nami głównie tata. Mimo że była lekarzem, gdy któreś z nas zachorowało, zawsze bardzo to przeżywała i często płakała. Prosiła wtedy o pomoc swoją przyjaciółkę Halinę Groyecką, która przychodziła do nas na wizyty domowe. Gdy trafiłem do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowego, siedziała przy moim łóżku całą noc. W ciągu 20 lat pracy w szpitalu miała na oddziale tylko jeden zgon, oczywiście w ogóle niezwiązany z okulistyką. Była tym wstrząśnięta i poruszona przez wiele dni – mówi najstarszy syn pani Urszuli – Grzegorz.
W 1981 roku, po odejściu doktora Janusza Ruska, dyrektor szpitala Gizela Pawłowska zaproponowała jej stanowisko ordynatora oddziału okulistycznego. – Nigdy nie wierzyłam we własne siły i uważałam, że nie nadaję się do kierowania ludźmi. Do podjęcia tego wyzwania namówiła mnie Stefania Szymankiewicz, która była wojewódzkim konsultantem okulistyki. Twierdziła, że każdy lekarz nosi buławę ordynatorską w swoim plecaku, więc i ja na taką ewentualność muszę być i jestem gotowa – mówi pani doktor, pod okiem której wykształciło się dziesięciu lekarzy z I stopniem i pięciu z II stopniem specjalizacji. – Operowaliśmy zaćmy, zezy, opadanie powiek i przeprowadzaliśmy enukleacje, czyli odcięcia gałki ocznej, których bardzo nie lubiłam. Mąż mnie zawsze pytał: ty się nie stresujesz tymi operacjami? Ale ja miałam pewne rzeczy opanowane do perfekcji, bo to były lata doświadczeń zdobywanych na kursach i w codziennej praktyce – tłumaczy pani Frydrych, która oddziałem okulistycznym kierowała 20 lat. W 2001 roku przeszła na emeryturę, zostawiając go w rękach swojej wychowanki Krystyny Kamińskiej.
Wszystkie drogi prowadzą na Równicę
Grzegorz Frydrych podkreśla, że mama jest dla niego wzorem kobiety. – Myślę, że dobrze nas wychowała. Była ostra, wymagająca i konsekwentna. Musieliśmy przestrzegać narzucanych przez nią zasad i nigdy się nie buntowaliśmy. Kiedy jej znajome poskarżyły się, że nie kłaniam się im na ulicy, w ogóle ze mną o tym nie rozmawiała, tylko od razu zbadała mi wzrok. Okazało się, że byłem krótkowzroczny i nie rozpoznawałem ich – mówi ze śmiechem pan Grzegorz, który chciał iść w ślady pani Urszuli i zostać okulistą. – Z takim nastawieniem kończyłem studia, ale wygrały względy ekonomiczne. Byłem już wtedy po ślubie i nie mieliśmy się gdzie podziać, a szpital przyznawał mieszkania lekarzom, którzy zdecydują się na deficytowe specjalizacje. W ten sposób zostałem anestezjologiem. Myślę, że to była dobra decyzja, bo praca z mamą jako ordynatorem mogłaby być dla nas obojga trudna – podsumowuje.
Kiedy pod koniec lat 60. Frydrychowie kupili w Ustroniu działkę, zaczęli tam spędzać każde wakacje i każdy weekend, który rozpoczynał się zawsze od wejścia na Równicę. Poza niewielkim domkiem kempingowym, w którym mieścił się jeden pokój i kuchnia, nie było żadnych innych wygód. Pod zrobioną przez pana Leona pergolą stał duży stół, przy którym musiała się pomieścić nie tylko cała rodzina, ale i liczni znajomi, mieszkający w rozbitych dookoła namiotach. – Nie mieliśmy ani ubikacji ani wody, więc kąpaliśmy się w rzece a wodę do picia przynosiliśmy w wiadrach ze źródełka. Gdy przyjeżdżaliśmy na narty zimą, najważniejszą rzeczą było rozpalić szybko ogień w kozie. Tata, jeszcze w ubiegłym roku, mając 85 lat, zjeżdżał na nartach z Czantorii, a mama kilka tygodni temu zaliczyła po raz kolejny Równicę – opowiada Grzegorz Frydrych.
Wyjazdy do Ustronia pamięta doskonale Małgorzata Harupa, która z panią Urszulą przyjaźni się od ponad 50 lat. – Miałyśmy dzieci w podobnym wieku i tak się zżyliśmy, że byliśmy jak jedna rodzina. Co roku w karnawale zaliczaliśmy od sześciu do ośmiu bali. Urszula zabierała nas na bal lekarzy, Leon na bal weterynarzy, a mój mąż na bal organizowany przez sąd. Sylwestry spędzaliśmy zazwyczaj w „Tęczowej”, były też zabawy w Spodku, Rafako, „Wiedeńskiej” i krzanowickiej „Perle”, a także bale prawnika, na które zapraszali nas znajomi z Kędzierzyna. Urszula miała zawsze niespożytą energię. Wyciągała nas na wycieczki, wędrówki po górach, zapraszała do Ustronia. Jestem pełna podziwu dla jej kondycji fizycznej, bo dla niej do dziś wejście na Równicę nie stanowi żadnego problemu – opowiada pani Małgosia.
W latach 80. domek kempingowy zastąpił murowany, w którym rodzina spędza wakacje do dziś. Przyjeżdża tam najstarszy syn pani Urszuli – Grzegorz z synem Maksymilianem, który w tym roku startuje na stomatologię, jego młodsza o rok siostra Aleksandra i jej dzieci: Barbara i Mikołaj, którzy poszli w ślady dziadka i są weterynarzami, mieszkająca na stałe w Niemczech Anida ze swoimi córkami Klarą, Mirą i Leą i najmłodszy z rodzeństwa Szymon (stomatolog) z synami Teodorem i Karolem. W tym roku będzie inaczej, bo na rodzinnych spotkaniach zabraknie pana Leona, który zmarł w styczniu. – Przeżyliśmy z sobą 58 lat. Jest mi bardzo ciężko, ale życie musi się toczyć dalej, a moim największym szczęściem są dziś dzieci i wnuki, które się o mnie troszczą i na które zawsze mogę liczyć. To mój największy skarb – podsumowuje pani doktor.
Katarzyna Gruchot