Siostrzyczki z Bema
Prały bandaże, gotowały narzędzia i asystowały przy najpoważniejszych zabiegach. Walczyły o równe traktowanie i nigdy nie obrażały się gdy mówiło się o nich „siostry”, bo właśnie tym były – bratnimi duszami. I nie zmieniły tego żadne szkoły.
Piżama na wagę złota
Anna Baka (dziś Siffczyk), która do raciborskiego szpitala trafiła w 1958 roku, od razu dostała się pod skrzydła tutejszych boromeuszek, słynących z czystości, porządku i dobrej organizacji pracy. – Były świetnie wykształconymi pielęgniarkami, od których wiele można się było nauczyć. Siostra Borgia pełniła funkcję oddziałowej ortopedii, a siostra Reginalda zastępowała ją podczas urlopów. W soboty i niedziele pracowały na przemian. Oddziałową sali operacyjnej była siostra Legoria. Odeszły w 1961 roku, a wraz z nimi to, co wiązało się z Kościołem. Ściągnięto ze ścian wszystkie krzyże, które trafiły na poddasze. Jeden z nich sobie wzięłam. Pojechał ze mną do Niemiec i towarzyszy mi do tej pory, jako pamiątka tamtych czasów – mówi pani Anna i podkreśla, że tak wspaniałej atmosfery, jaka panowała na ortopedii już nigdy więcej w swoim zawodzie nie doświadczyła. – Na moim ślubie w 1969 roku byli wszyscy lekarze, którzy w tym dniu nie mieli dyżuru. Takie bratanie się ze średnim personelem byłoby nie do pomyślenia w Niemczech, ale u nas pielęgniarki, salowe i lekarze to była jedna rodzina – podsumowuje.
Praca na jednym z najcięższych oddziałów szpitalnych nie należała do łatwych. Trafiały tu ofiary wypadków, dzieci po przebytej chorobie Heinego-Medina, pacjenci, którym wydłużano kości a potem całymi tygodniami leżeli na wyciągach. – Po siostrze Borgii oddziałową została Gertruda Krzykała, która odpowiadała nie tylko za pacjentów, ale i za cały inwentarz: bandaże, pościel, a nawet piżamy. To były czasy kryzysu, a piżamy oddawało się przy wyjściu ze szpitala na parterze budynku, a nie na oddziale. Bardzo często zdarzało się, że pacjenci wychodzili z nimi do domów, a potem oddziałowa musiała za ten niedobór płacić. Dodam tylko, że zarabiałyśmy około 1000 złotych, a na przykład buty kosztowały 450 zł – tłumaczy Anna Siffczyk, absolwentka Szkoły Asystentek Pielęgniarskich i późniejsza oddziałowa ortopedii. – Nie miałam odpowiednich kwalifikacji do pełnienia tej funkcji, ale nasz szef, doktor Konzal, uparł się i po Mariannie Paprotnej byłam nią przez dwa lata, aż do mojego wyjazdu do Niemiec – podsumowuje.
Z jedną małą śrubką tyle zachodu
Tę samą szkołę skończyła Walentyna Busuleanu, która uzupełniła później wykształcenie o maturę i uzyskany w szkole pielęgniarek we Wrocławiu dyplom. Pracę w szpitalu zaczęła w 1964 roku i od razu trafiła na ortopedię. – W szkole nie mieliśmy nawet na ortopedii praktyk, więc rzucono mnie na głęboką wodę. Na szczęście nasz szef był człowiekiem z klasą, więc nawet jak mu się zdarzyło na którąś z nas nakrzyczeć, to zaraz przepraszał. Pamiętam, że były to czasy celebrowania urodzin, imienin i wszystkich możliwych okoliczności, które dawały powód do spotkania się przy kawie. Jednym z takich dni był 8 Marca. Dostałyśmy kiedyś flakoniki z perfumami lawendowymi. Jedna z nich rozbiła się i przez wiele dni musiałyśmy wietrzyć pokój zabiegowy, z którego roztaczał się intensywny zapach – wspomina ze śmiechem instrumentariuszka.
Doktora Konzala chwali też oddziałowa sali operacyjnej ortopedii Kornelia Machowska (wcześniej Pąchalska). – To był urodzony szef i jedyny w życiu jakiego miałam. Przywiózł kiedyś z Moskwy dłuto ortopedyczne i kazał go strzec jak oka w głowie. Podczas kolejnej operacji trafiło przez przypadek do śmieci i nikt nie potrafił go odnaleźć. Łatwo przyszło, łatwo poszło – skomentował to nasz szef i było po sprawie – mówi oddziałowa sali operacyjnej ortopedii i dodaje, że w tamtych czasach nie było właściwie żadnych procedur, jeśli chodzi o przygotowywany do zabiegów sprzęt. – Dziś dostaje się odpowiedni zestaw, a kiedyś same musiałyśmy je skompletować. Przychodziłyśmy na salę operacyjną o 7.00 rano. Każda miała swoją tacę i kartkę z rozpisanymi zabiegami. Chodziłyśmy i wybierałyśmy potrzebne narzędzia, układając je na tej tacy. To była niezła szkoła życia, bo na ortopedii każda śrubka miała inną końcówkę i inny gwint, a więc pasowała do innych płytek. Dopiero po pięciu latach pracy wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć do czego która śrubka służy. Pamiętam taką sytuację, gdy zaraz po szkole w 1976 roku przyszłam do pracy. Medyk przygotowywał nas do pielęgniarstwa, ale nie do instrumentowania. Nie było też możliwości podnoszenia swych kwalifikacji, bo żadnych kursów ani szkoleń nie było. Wiedzę nabywało się poprzez doświadczenie To były bardzo ciężkie zabiegi i bardzo ciężka praca. Robiliśmy trepanacje czaszek, żebra, miednice, ścięgna Achillesa, wydłużanie kończyn i stabilizacje. Operacje wyczerpujące fizycznie i psychicznie, ale jak trzeba było pójść na urlop, to robiłyśmy to bardzo niechętnie. Brakowało nam od razu szpitala – podsumowuje.
Bandaże zwijane na kolanach
Ponieważ pacjenci oddziału zakaźnego nie mogli mieć styczności z innymi chorymi szpitala, mieszczący się na pierwszym piętrze budynku przy ul. Bema oddział miał osobne wejście od strony prosektorium. Adeptka raciborskiej szkoły asystentek Helena Zalewska (dziś Baszton) trafiła do szpitala we wrześniu 1958 roku. – Na początku musiałam odbyć trzymiesięczny staż na każdym oddziale, żeby poznać ich specyfikę. Wiele nauczyłam się od Franciszki Solich z Bieńkowic – oddziałowej wewnętrznego i pielęgniarki z zasadami. Potem na stałe zaczęłam pracę na oddziale zakaźnym, którym kierował Gerard Bluszcz, a oddziałową była Helena Szczuka. W tamtych czasach mieliśmy takie jednostki chorobowe, o których dziś czyta się tylko w książkach: żółtaczki zakaźne, dur brzuszny, róże, zapalenie opon mózgowych, a nawet wściekliznę. Pamiętam jak przywieźli nam na oddział dzieci z Kuźni Raciborskiej, które miały kontakt z chorym lisem. Było ich tak dużo, że kładłyśmy je dwójkami na jedno łóżko – tłumaczy pani Helena i dodaje, że mimo braku jednorazowych narzędzi i sterylizatorów nigdy nie było żadnego zakażenia wewnątrzoddziałowego. Najlepszą metodą na zachowanie septyki było namaczanie klamek drzwiowych płynem dezynfekcyjnym i częste mycie rąk.
Teresa Bujnowska zaczynała pracę od razu na oddziale chirurgii, którym kierował doktor Jerzy Ziębicki, a oddziałową była Wanda Krzyżok. Trafiła tu w 1967 roku jako asystentka pielęgniarska, a potem uzupełniła wykształcenie o Pomaturalne Studium Medyczne w Opolu. – Mieliśmy ponad 90 łóżek podzielonych na trzy pododdziały: chirurgię, urologię, za którą odpowiadał Józef Domagała i dziecięcy, którym zajmował się Józef Olech. Na wszystkich pacjentów było dziewięć pielęgniarek. Cewniki, igły i strzykawki trzeba było gotować, a aparaty do przetaczania krwi własnoręcznie składać. Nie było jednorazowych, wyjałowionych opatrunków, więc bandaże najpierw się kilkakrotnie płukało w wodzie, potem prało ręcznie, a następnie gotowało, rozkładało równo na kolanach i suszyło na kaloryferach – tłumaczy pani Teresa i choć brzmi to nieprawdopodobnie, nie było z tego powodu żadnych zakażeń. Opowiada też o pielęgniarce, od której nauczyła się najwięcej. – Helena Glenc była zabiegową na chirurgii. Była nie tylko świetną pielęgniarką, ale i bardzo dobrym człowiekiem. Bardzo dużo jej zawdzięczam.
Zginęła tragicznie potrącona przez samochód – wspomina po latach Teresa Bujnowska, późniejsza przełożona pielęgniarek, która pełniła tę funkcję od 1980 do 2006 roku.
Położna z cygaretką
Elżbieta Rogalska podkreśla, że personel oddziału pediatrii, na którym zaczęła pracę w 1970 roku, był jej drugą rodziną. I to nie tylko za sprawą charyzmatycznego doktora Jana Koczenasza, ale przede wszystkim ze względu na panujące między pielęgniarkami więzi. – To były czasy, kiedy pacjent mógł przyjść bezpośrednio na oddział i zawsze można mu było pomóc. Nikogo nie odsyłało się z kwitkiem, a pielęgniarki biegały między oddziałami żeby załatwić komuś receptę, albo dodatkowe badanie. Wszyscy dobrze się znaliśmy i wzajemnie sobie pomagaliśmy, nawet w życiu prywatnym. Nasz szef potrafił każdej z nas dobrze doradzić. Był osobą, do której przychodziło się śmiało ze swoimi problemami, a Brygida Kuś, która przede mną pełniła funkcję oddziałowej, wiele od nas wymagała, ale swoją pracą pokazywała nam co to znaczy być pielęgniarką z powołania. Do dziś nie potrafię uwierzyć w to, że mając do dyspozycji tylko aparat rentgenowski nasze dzieci były dobrze diagnozowane i leczone – podsumowuje pani Elżbieta.
Barbara Ząbek skończyła Liceum Medyczne Pielęgniarek, a w 1975 roku trafiła na oddział noworodków. – Naszą oddziałową była Anna Lepiorz, która jeszcze przed wojną skończyła niemiecką szkołę. Pochodziła z Lasaków, była samotna i bardzo oddana pracy. Trzymała nas krótko, ale i dobrze uczyła – mówi pani Barbara i wspomina też Małgorzatę Nikiel, która była oddziałową położnictwa. Miała zawsze pięknie wykrochmalony biały fartuch i nienagannie białe wiązane pielęgniarskie buty. – Mawiała, że odchudza się przez szybkie chodzenie. Rano biegła z domu na pociąg, a potem z pociągu do pracy w szpitalu. Przychodziła do nas i pytała: dziewczynki, może macie jakąś jedną cygaretkę, bo lubiła sobie zapalić – wspomina.
O takim sprzęcie, jakim dysponują dzisiejsze pielęgniarki, ich starsze koleżanki mogły tylko marzyć, ale była za to między nimi współpraca. – Każda mogła na tę drugą liczyć. Wymieniałyśmy się dyżurami, zastępowałyśmy się nawzajem i lubiłyśmy – podsumowuje Barbara Ząbek.
Nie płacz dziecko, dwóję można poprawić
Helena Maślanka uczyła się w Państwowej Szkole Medycznej Pielęgniarstwa w Zabrzu i w tym mieście miała pierwsze praktyki. – Najgorszą rzeczą, jaką pamiętam z tamtych czasów, były stojące przy łóżkach chorych spluwaczki. Ten widok był dla mnie tak okropny, że nawet zaczęłam się zastanawiać, czy nie zrezygnować ze szkoły. W końcu jednak przywykłam – wspomina pani Helena, która w 1967 roku rozpoczęła pierwszą pracę na oddziale sztucznej nerki w Centralnym Szpitalu Górniczym w Bytomiu. Kierował nim doktor Zbylut Twardowski, późniejszy profesor Uniwersytetu w Missouri. – To był ciężki oddział, na którym zawsze było dużo zgonów. Trafiali do nas pacjenci po wypadkach z uszkodzonymi nerkami. Byli też tacy, których przez wiele lat trzeba było dializować, bo nie robiło się jeszcze przeszczepów. Oni się już zadomowili i podczas dyżurów nocnych lubili mnie straszyć. Tak się tych nocek bałam, że płaciłam koleżankom, żeby za mnie zostawały – opowiada pani Helena i dodaje, że cały personel oddziału, łącznie z lekarzami przeszedł żółtaczkę wszczepienną, a ona sama spędziła na oddziale zakaźnym sześć tygodni.
Do Raciborza przyjechała po ślubie, a od 1 września 1969 roku przez cztery lata była wykładowcą w Liceum Medycznym Pielęgniarek w Raciborzu, uzupełniając w tym czasie wykształcenie o 3-letnie studia pedagogiczne. – Helena Bluszcz była w naszej szkole kierownikiem szkolenia praktycznego i odpowiadała za wszystkie instruktorki, które szkoliły uczennice w szpitalu. Mnie przypadła chirurgia, którą kierował wtedy doktor Jerzy Ziębicki. To był trudny oddział, bo rzadko która instruktorka z panem doktorem wytrzymywała. Mnie też ta współpraca dużo kosztowała. Siedziałam kiedyś w szatni dla uczennic i płakałam. Przyszła jedna z zakonnic i mówi: nie płacz dziecko, dwóję można poprawić. Miałam wtedy 23 lata i w końcu postawiłam się szefowi chirurgi. O dziwo, poskutkowało i miałam potem spokój – wspomina pani Helena.
W 1973 roku została pierwszą naczelną pielęgniarką raciborskiego ZOZ-u. Wcześniej były dwie niezależne przełożone pielęgniarek. W lecznictwie otwartym funkcję tę pełniła Teresa Jaszczołd, a w lecznictwie zamkniętym Teresa Pawłowska. Po reformie służby zdrowia naczelnej pielęgniarek podlegały dwie zastępczynie: w lecznictwie otwartym była to Maria Żychska, a w lecznictwie zamkniętym najpierw Klara Frysz, a po niej Teresa Bujnowska. – To były czasy, kiedy usiłowałam walczyć z zasadą, że lekarz zawsze ma rację, nawet gdy jej nie ma. Łatwo nie było, ale między pielęgniarkami nigdy nie było konkurencji. Pomagałyśmy sobie i wzajemnie się szanowałyśmy, a piękna idea pielęgniarstwa nie skończyła się wraz z naszymi emeryturami. Ona towarzyszy nam przez całe życie – podsumowuje Helena Maślanka.
Katarzyna Gruchot