Powtórzcie dzieci: dzień dobry
Adela i Erwin Krzizokowie chodzili w Samborowicach najpierw do niemieckiej, a potem do polskiej szkoły. Obie wspominają z sympatią, choć przyszło im się uczyć w okresie wojennej zawieruchy, nalotów, a później głodu i biedy.
Budynek ośmioletniej szkoły powszechnej w Samborowicach powstał w 1929 roku. Pan Erwin uczył się w niej od kwietnia 1939 roku do marca 1945 roku, a jego żona Adela zdołała skończyć podczas wojny trzy klasy. – Za moich czasów do szkoły chodziło 220 uczniów, którzy uczyli się w czterech łączonych klasach. Wyglądało to tak, że połowa dzieci ćwiczyła pisanie, a druga połowa uczyła się czegoś innego. Siedzieliśmy po trzy osoby w ławkach po jednej i drugiej stronie sali, a w środku było przejście. Nauczycielami byli wtedy Halfar, Gilar, Schneiderowa, a kierownikiem Josef Peterek – opowiada pan Erwin i dodaje, że w 1945 roku nad Samborowicami zaczęły latać amerykańskie samoloty, które miały za zadanie bombardowanie fabryki amunicji w Kędzierzynie. Pani Adela doskonale pamięta tamten okres i wielokrotne alarmy przeciwlotnicze. – Na korytarzu był głośnik, który informował nas o zagrożeniu. Jak słyszeliśmy kukułkę to wiedzieliśmy, że nadlatują samoloty. To był sygnał, że trzeba uciekać do domów i chować się w piwnicy. Na niebie pokazywały się wtedy setki małych punkcików i słyszeliśmy charakterystyczne buczenie. Później do tych amerykańskich dołączyły ruskie kukuruźniki, które latały nisko nad ziemią i strzelały. Kiedyś sygnał pojawił się o dwie, trzy minuty za późno. Biegłam z koleżanką Reginą przez wieś, gdy usłyszałyśmy nadlatujący samolot. Zdążyłyśmy dobiec do pierwszych zabudowań przy szkole i usłyszałyśmy serię strzałów. W szkole wiele razy mówiono nam, jak się należy w takiej sytuacji zachować, więc obie rzuciłyśmy się w chaszcze, które rosły za domem. Gdy z nich wyszłyśmy, całe byłyśmy pokryte bąblami, bo tam było mnóstwo pokrzyw – wspomina Adela Krzizok.
W marcu szkoła już nie działała, a większość mieszkańców musiała uciekać przed frontem. W sierpniu zaczęły się pierwsze prace mające na celu uruchomienie w tym samym budynku szkoły polskiej. – Pionierem był Marian Kozłowski, kawaler, który przyjechał tu ze swoim ojcem jako pierwszy nauczyciel. Zebrał jedną grupę dzieci w różnym wieku i zaczął nas uczyć języka polskiego. Najtrudniejsze było: ą, ę i ż, ź, coś, czego w języku niemieckim nie znaliśmy. Pan Kozłowski mówił do nas: dzieci, powtórzcie: „dzień dobry”, a my patrzyliśmy na niego nie wiedząc o co mu chodzi. Próbował nas nauczyć jakichś słówek, ale nic z tego nie wychodziło. Na drugi dzień przyniósł ze sobą do szkoły marchewkę, pietruszkę, jabłko, śliwkę i powoli zaczęliśmy poznawać polskie słowa. Niektórzy z nas znali trochę język morawski, więc było łatwiej – opowiada pani Adela i podkreśla ogromne zaangażowanie polskich nauczycieli. – Mieli do nas dużo cierpliwości i zrozumienia. Do tej szkoły po prostu chodziło się z radością. Mieszkańcy Samborowic stopniowo wracali do swoich domów, a dzieci w szkole wciąż przybywało, więc potem zaczęto tworzyć nowe klasy. Wspaniałymi nauczycielkami były siostry Alina i Leokadia Barancewicz, które przyjechały tu z mamą również z Kresów. Po nich pojawił się Alojzy Sitek, który został potem kierownikiem szkoły – podsumowuje pani Adela.
Czasy powojenne oboje wspominają jako okres szalejącego tyfusu, który przeszedł pan Erwin, i głodu, którego doświadczyli wszyscy mieszkańcy. – Codziennie jedliśmy krupicę. To było grubo zmielone ziarno zboża, które trzeba było długo gotować. Polewaliśmy je syropem zrobionym z buraków cukrowych. Bardzo nam to smakowało. Jak się pojawiła mąka i babcia zaczęła piec chleb, to robiła do niego „stalinbutter”, czyli masło Stalina. To był wyciskany prasą olej rzepakowy, smażony z cebulą z dodatkiem mąki. Nikt nie marudził, bo wszyscy się cieszyli że cokolwiek można zjeść – tłumaczy pani Krzizok. Pierwsza wigilia 1945 roku nie różniła się niczym innym od zwykłego dnia. – Na wsi mieszkało wiele wdów z dziećmi. Ksiądz Widlak, który prowadził parafię jeszcze przed wojną i został tu po niej, każdej wdowie posłał wtedy torebkę jabłek i kilka orzechów. Bardzo się z tego cieszyliśmy – mówi pani Adela, która również straciła na wojnie ojca. Podkreśla, że za skarby świata nie przenieśliby się z mężem w żadne inne miejsce. – Wszędzie jest dobrze, ale w domu najlepiej, a Samborowice to nasz dom – podsumowuje pan Erwin.
Katarzyna Gruchot
Samborowice (krótko po II wojnie światowej Szamarzowice, cz. Šamařovice, niem. Schammerwitz, od 1936 – 1945 Schammerau) – wieś w Polsce położona w województwie śląskim, w powiecie raciborskim, w gminie Pietrowice Wielkie, na prawym, południowym brzegu Psiny.