Nie takie grube te tysiące, jak za robotę w kabarecie
Złośliwy komentarz tygodnia Bożydara Nosacza
Tym razem pisząc mój komentarz czuję się dość dziwnie, bo nie wiem czy mi go szefostwo gazety i portalu opublikuje, gdyż mam zamiar ich obsmarować. Zresztą nie tylko ich, prezydenta i radnych jeszcze bardziej. Ale może ad rem, bo co was – czytelników właściwie obchodzą moje lęki egzystencjalne.
Przeczytałem w Nowinach artykuł pt. „Zarabiają grube tysiące. A gdzie wyniki?”. Tytuł prowokacyjny, jak to dziś w mediach, ale jego wymowa jest populistyczna i myląca. Na szczęście, co uczciwie muszę zaznaczyć, reszta tekstu przygotowana jest rzetelnie i wyczerpująco. Ale to w tym przypadku, nawet z ciekawym redakcyjnym komentarzem, nie wystarcza, żeby na tytułowe pytanie odpowiedzieć.
Bo problem leży w tym, że generalnie większość naszych spółek ma kompetentnych prezesów. Zwłaszcza jak na pieniądze, które im samorząd oferuje – może imponujące w porównaniu z pensją początkującej bibliotekarki, ale w większości przypadków nieprzesadne w stosunku do odpowiedzialności. Z radami nadzorczymi już jest znacznie gorzej i sugeruję, żeby jakiś dociekliwy dziennikarz zgłębił kiedyś mechanizm ich obsady. Tylko co z tego, że prezes jest kompetentny, kiedy właściciel spółki, czyli prezydent, a w praktyce także rada miejska, zbyt często nie wiedzą, czego od spółki i jej zarządu oczekują. W poniedziałek chcą od prezesa wyniku finansowego, ale we wtorek upominają go, żeby czasem nikogo nie zwolnił, w środę boją się, żeby broń Boże jacyś mieszkańcy o coś nie mieli pretensji, w czwartek dochodzi refleksja, że może przed wyborami lepiej się z jakimś ruchem wstrzymać, w piątek nagła iluminacja, że może byśmy coś zrobili tak jak w Rybniku (be względu na to, czy warunki brzegowe są podobne). A potem przychodzi weekend, pogada się z żoną, szwagrem, z kumplami przy grillu albo na siłowni i w poniedziałek zabawa zaczyna się od nowa, ale według jeszcze innych reguł.
Do tego wszystkiego dochodzi najgorsze, czyli ogólny strach przed podejmowaniem jakichkolwiek ważnych i kontrowersyjnych decyzji. Przez kontrowersyjne rozumiem głównie takie, że ktoś w ich wyniku musi być niezadowolony, bo inaczej się nie da. Działa to tak, że wyznacza się kolejny termin, powołuje jakąś komisję, zamawia ekspertyzy i opinie. Jednym słowem symuluje działanie, ale tak, żeby nie wziąć na bary odpowiedzialności. A potem się zobaczy, jakoś to będzie, itp. Przykładów takich „przenoszonych ciąż” wynikających ze strachu przed podejmowaniem decyzji jest mnóstwo: a to przyszłość składowiska odpadów, a to asfaltownia na Płoni, a to kluczowe decyzje w sprawie PK i tak dalej. Ludzie! Przy takim podejściu nawet najlepszy prezes nic nie wskóra. Zresztą, jeśli jest naprawdę dobry, to po serii takich wymuszonych na nim piruetów i utarcie złudzeń, że może być inaczej, powinien rzucić samorządową spółkę w diabły i znaleźć sobie robotę, gdzie cele i metody ich realizacji są jasne.
Aha, zapomniałem dodać, że jest jeden wyjątek od tego co wyżej opisałem. Akurat w przypadku szpitala, który podlega staroście sytuacja jest odwrotna. To dyrektor wybiera muzykę, do której tańczy, a starosta i radni, w głębokich pokłonach mu przygrywają. Kto wie, może tak jest lepiej…
bozydar.nosacz@outlook.com