O koziołkach z Kozi
Mieszkańcy Rudy Kozielskiej mówią o sobie, że są z Kozi i nie obrażają się, gdy ktoś nazywa ich koziołkami. Twierdzą, że tak jak symbol ich wsi są energiczni i weseli. I rzeczywiście radości życia i czerpania z niego tego, co najlepsze możemy im pozazdrościć.
Biednie ale wesoło
Dziś rzadko kto wita się popularnym niegdyś w tych stronach pozdrowieniem „Boże pomogej” i rzadko słyszy odpowiedź pozdrawianego „Dej Panie Boże”. Mieszkańcy nie siadają już na ławeczkach przed domem, by porozmawiać z sąsiadami o minionym dniu, a wieczorami nie słychać na ulicach śpiewanej na głosy piosenki o wsi: „Bez ta kozielsko wieś, jest tam chodniczek jest, com się tam nachodził, com się tam nachodził, do mojej miłej na wieś”. Słowa i melodię doskonale pamiętają Irena Skubela, Wilibald Mazurek i Herbert Miera, którzy lata powojenne wspominają z ogromną nostalgią. Opowiadają, o pięknych głosach, jakie mieli Teo Mazurek i Gerard Widera, którzy śpiewali w rudzkim chórze i ogromnej radości życia, którą miała w sercu młodzież. – Było biednie, ale wesoło. Chodziło się na spacery, festyny i zabawy, a tam gdzie się szło to było zawsze dużo śmiechu – podsumowuje pani Irena i opowiada o tym, jak zrobiony w domu chleb zanosiło się do piekarni Kribla, która istniała już przed wojną. Pan Augustyn zmarł, a jego dzieci: Wolf, Ursula i Jorg wyjechali do Niemiec. Zakupy można było zrobić u Anny Lille, która już przed wojną prowadziła sklep spożywczy i masarnię. Miała syna Horsta, znanego we wsi kawalarza, który został później nauczycielem w Rudach i córkę Ingę. Oni też wyjechali do Niemiec. Kronfleki (obcasy) naprawiał ojciec pani Ireny – Teodor Kloda, który zajmował się również wyrobem mioteł, kowalem był Alfred Paprotny, a kołodziejem Robert Starzec, który robił wózki i obręcze do kół.
Wieś miała leśniczówkę Quide Ad Te, a na tzw. Pile funkcjonował przed wojną tartak i młyn. Takich lokalnych nazw jest w Rudzie Kozielskiej więcej. Są Dzioły, których nazwa wzięła się od pól, które zostały kiedyś podzielone, o zagajniku nad rzeką, w którym odbywały się kiedyś festyny, mówiono Wichle, przy wjeździe do Kuźni są Stany, leśny zakątek z leśniczówką to Wildek, okolice ulicy Słonecznej to Jabłonki, a dalej jest Kopanina.
Pierwsze telefony we wsi pojawiły się w leśniczówce Quide Ad Te, szkole i sklepie GS. Anna Lill, miała pierwszy telewizor. – U nas w domu był już na początku lat 60. Pamiętam, jak oglądaliśmy razem z sąsiadami pogrzeb Kennedyego w 1963 roku – wspomina sołtys Gizela Górecka i rozmawiamy o pionierach motoryzacji. Jan Harazim miał warszawę, Józef Starzec opla a Poloniusowie syrenkę, ale nikt już nie pamięta czym jeździł Józef Gawlik, choć to, że miał jeden z pierwszych samochodów we wsi nie ulega wątpliwości. Jak ktoś zachorował to jechało się do szpitala w Rudach, gdzie przyjmował doktor Wyrwoł, a do porodów przyjeżdżała stamtąd położna Kąkol. Najpopularniejszym środkiem transportu był jednak koń i rower, którym można było dojechać do Rud, a stamtąd kleinbanką, czyli wąskotorówką do Gliwic.
O uczcie dla sołdatów i żenionym żurze
W styczniu 1945 roku niemieckie wojsko zarządziło ewakuację mieszkańców wsi, którzy udali się z podręcznymi bagażami do Bargłówki, Stanicy i Rud. Ci, którzy zostali, próbowali się ratować sposobem. – Zanim armia radziecka weszła do wsi, poszła fama, że trzeba przed dom wystawić wszystko co ma się najlepszego w spiżarni. Mieszkańcy wierzyli, że żołnierze wejdą, najedzą się do syta i pójdą dalej. Tak się jednak nie stało, bo zaczęli od ograbiania każdego po kolei domu – tłumaczy Wilibald Mazurek, którego ojciec zginął na froncie. – Pamiętam doskonale ten ranek, gdy mama obudziła nas o piątej rano, żebyśmy się z nim pożegnali. To był rok 1944, a mój ojciec Roman miał zaledwie 36 lat. Wysłali go na front wschodni i już z niego nie wrócił. Było nas sześciu chłopców, ale dwóch zmarło z głodu – wspomina ze wzruszeniem tamten okres pan Wilibald. Jego szkolny kolega Herbert Miera też stracił ojca podczas wojny. Pan Serafin zginął w Prusach Wschodnich, zostawiając żonę z trójką dzieci. Więcej szczęścia miała rodzina Ireny Skubeli. – Mój ojciec Teodor Kloda pracował przed wojną na kopalni Bobrek w Bytomiu. W 1936 roku miał wypadek w wyniku którego stracił nogę. To go uratowało, bo nie został powołany do wojska – tłumaczy pani Irena.
Po wojnie we wsi zostały przede wszystkim wdowy z dziećmi. Rodzice chowali dziewczęta przed żołnierzami w gospodarstwie Machów, którzy mieli stodołę ze słomą. Niektóre przebierano za chłopców, a jeszcze inne ukrywały się w piwnicach. Te, które zmuszono do zapisania się do Związku Niemieckich Dziewczyn (Bund Deutscher Madel), jeszcze w lutym 1945 roku zostały wysłane na roboty do Związku Radzieckiego. – Najpierw wywieziono je do Krakowa, gdzie trafiły do więzienia przy Montelupich, a później w bydlęcych wagonach pojechały na Ukrainę, gdzie pracowały w kołchozach. Były wśród nich Rita Stiller, Anna Marszołek, Lota Kubka, Eleonora Morciniec, Hilda Paprotny i Angela Mura, która tam zmarła – wspomina Gizela Górecka i tłumaczy, że te, które wróciły, o swoich przeżyciach nie chciały opowiadać.
Ponieważ brakowało jedzenia, mieszkańców Rudy Kozielskiej zaczął żywić las. – Zbieraliśmy grzyby i jagody, a potem sprzedawaliśmy je na targu w Rybniku, żeby za zarobione pieniądze kupić coś do jedzenia. Nie było wakacji, trzeba było pracować – mówi Wilibald Mazurek.
Pani Irena wspomina komunijne przyjęcie w rodzinnym domu, podczas którego dostała w prezencie zistę, czyli babkę i była z tego powodu bardzo szczęśliwa.
Najpopularniejszym daniem na stołach w powojennej Kozi był żur. Ten żeniaty, robiony na bogato, serwowany był z wędzonym boczkiem i suszonymi grzybami, ale wielu mogło o nim tylko pomarzyć. Najczęściej gotowano cienki, który przygotowywano na warzywach, doprawianych majerankiem i czosnkiem. Zaprawiano go maślanką wymieszaną z mąką i podawano ze sztamfowanymi kartoflami.
Energii nam nie brakuje
Sołtys Gizela Górecka chwali swoich mieszkańców za to, że chętnie włączają się we wszystkie sołeckie przedsięwzięcia i wolontariat stał się już tutejszą tradycją. Tak było w 1934 roku, gdy za sołtysa Franciszka Froehlicha budowano nową strażnicę i gdy w 1974 roku zaczęto stawiać dom strażaka, który wybudowano w czynie społecznym. Na koziołki mogli liczyć wszyscy powojenni sołtysi Rudy Kozielskiej, którymi byli: Dominik Paprotny, Maksymilian Skubela, po nim jego żona, Wiktoria, Alojzy Gawlik, Alfons Mazurek, Jan Kotyczka, Wojciech Węglorz i dziś Gizela Górecka. – Ogromną pomoc ze strony mieszkańców dostaję co roku podczas odpustu św. Urbana – patrona naszej wsi. Zaczynamy od mszy polowej, do której ołtarz budują sami mieszkańcy wsi. Po mszy wyrusza procesja z orkiestrą do krzyży, a obraz św. Urbana od zawsze noszą u nas dziewczyny. Są też poczty sztandarowe OSP i górników, których koło działa w naszej wsi od lat. Na koniec dla wszystkich uczestników jest poczęstunek, który jest możliwy dzięki wolnym datkom od mieszkańców – tłumaczy pani sołtys i dodaje, że inną, równie piękną, ale już zanikającą tradycją Kozi jest Barbórka. – Co roku 4 grudnia na rynku w Rudzie Kozielskiej zbierali się górnicy i emerytowani górnicy z rodzinami i szli z orkiestrą i sztandarami do kościoła w Rudach. Po mszy wracali do wsi na posiłek i zabawę. Dziś jest ich we wsi coraz mniej, więc i tradycja powoli wygasa, ale pozostał zwyczaj odwiedzania schorowanych, starszych górników przez delegację Koła – podsumowuje pani sołtys.
Od kiedy w 1984 roku oddano do użytku dom strażaka, wiele wiejskich imprez odbywa się w jego świetlicy. Pani Irena pamięta, że pierwsze wesele odbyło się w nim w 1984 roku. Barbara Wojtas z Kozi wychodziła za mąż za Przybyłę z Knurowa. Dziś mieszkańcy rezerwują salę na uroczystości rodzinne. – Kiedyś urodziny obchodziło się w domu. Zaczynało się przysłaną z Niemiec parzoną kawą, do której serwowano tort i ciasteczka: szplitry i anyżki. Potem była kolacja, a na niej kartofelsalat, warzony wurst i karbinadle albo sznity. Dziś czasy się zmieniły i wszyscy zamawiają katering – opowiada pani sołtys i wyciąga kolejne albumy ze zdjęciami koziołków. – W naszej wsi było dużo ludzi zacnych, znanych i nieznanych, którzy dużo dla Kozi zrobili. Chcielibyśmy ich wszystkich uhonorować książką i zachęcić do pracy nad nią nasza młodzież. Udało nam się wydać album ze zdjęciami z OSP, a teraz zbieramy od mieszkańców stare zdjęcia i słuchamy ich historii po to, by dla kolejnych pokoleń ocalić naszą historię od zapomnienia. Każdy z nas tę wieś kocha. My jesteśmy koziołki z Kozi – szybcy i weseli. Mamy nadzieję, że tej dobrej energii nam nigdy nie zabraknie – podsumowuje sołtys Gizela Górecka.
Katarzyna Gruchot