Ach, co to był za ślub...
Garnitur z targu, sukienka uszyta przez sąsiadkę i weselny korowód sunący na nogach przez wieś, by potańczyć w gospodzie. Z biedą trzeba było sobie radzić i mieszkańcy Rudy Kozielskiej robili to doskonale, a skromne wesela w powojennych czasach wspominają z nostalgią do dziś.
Zanim nastały czasy wesel, które muszą mieć swój scenariusz, reżysera i odpowiednią oprawę, ludzie chodzili na zolyty, a gdy się pobierali, prosili gości na przyjęcie do domu panny młodej. Największym rarytasem na stole były wtedy śląskie kołacze z serem i makiem, a jak ktoś chciał potańczyć to mógł pójść do pobliskiej gospody. W Rudzie Kozielskiej prowadziła ją Elfride Schwiedergalle. – W gasthausie była sala taneczna, w której odbywały się zabawy i wystawiano sztuki. Dyrygent chóru z Rud Ginter Stiller prowadził kółko teatralne, które dawało tam przedstawienia. Pamiętam takie jedno pod tytułem „Dopóki jeszcze matkę masz”. Grała w nim Hilda Gładyszowa, a ja się popłakałam ze wzruszenia – opowiada Irena Skubela i dodaje, że mama Stillera – Sofie była lokalną poetką. – Pisała piękne wiersze i miała takie zdrowie, że jeszcze w wieku 93 lat tańczyła na weselu u Gity – podsumowuje.
Pierwsze zolyty zaczynały się na majowym w kaplicy św. Urbana, gdzie przychodziło mnóstwo młodych ludzi. – Spacerowaliśmy potem przez wieś, śpiewaliśmy na głosy i można się było wtedy porozglądać za fajnymi dziewczynami. Ja na zolyty do mojej Gizeli chodziłem cztery lata – mówi Wilibald Mazurek, ale jego kolega Herbert Miera wyjaśnia, że daleko się nie nachodził, bo Gizela Dymek mieszkała dwieście metrów dalej. On za to musiał do swej przyszłej żony jeździć dwa lata aż do Pilchowic. Kiedy po latach „chodzenia” przyszły decyzje o ślubie, trzeba się było do niego przygotować. Pani Irenie suknię uszyła Anna Przybyła z Kozi, pan Herbert pojechał spasować ancug do Adolfa Miery w Rudach, a pan Wilibald zrobił zakupy na rybnickim targu. – Pojechałem tam z mamą. Mierzę, a tu jeden rękaw ancuga krótszy od drugiego. Mama chwyciła za ten krótszy, pociągnęła w dół i mówi: to masz dobre! No i kupiliśmy – wspomina pan Mazurek.
Gizela Górecka podkreśla, że w trudnych powojennych czasach wszyscy sobie wzajemnie pomagali. – Jak moja mama brała w 1948 roku ślub, to ks. Jatzek, który był wtedy proboszczem parafii w Rudach nie wziął od nich żadnych pieniędzy, a mieszkańcy sami przynosili różne produkty, z których robiło się weselne kołacze. To była tak zwana poczta, czyli jajka, ser, cukier, masło czy mąka. Kołacze robiło się w domu panny młodej, piekło w piekarni, a potem się je pakowało i młodzi rozwozili je do sąsiadów, rodziny i znajomych. Pan młody musiał pannę wykupić, więc przychodził pod jej dom ze starostą lub orkiestrą, wszystko zależało od jego zamożności – opowiada pani Górecka.
Młodzi jechali do ślubu landauerem, czyli konnym powozem, a weselni goście na przystrojonych drabiniokach (wozach drabiniastych) i baloniokach (wozach na gumowych kołach). – Tradycją w naszej wsi było zastawianie weselnego orszaku, po to by zatrzymać państwa młodych i wystawić dla nich scenkę rodzajową w zamian za butelkę wódki. Dziś ten zwyczaj odchodzi w zapomnienie, ale ostatnio dostałam wiadomość, że żeni się jeden z mieszkańców naszej wsi i o 10.30 będzie wyjeżdżał z Quide Ad Te. Ubrałam strój z Koła Gospodyń Wiejskich, mąż przebrał się za emeryta, wzięliśmy drabinioczek od wnuczki i było dużo radości – tłumaczy pani sołtys i dodaje, że innym zwyczajem, kiedyś bardzo kultywowanym był tzw. Polterabend, czyli dzień przed ślubem. Do domu panny młodej przychodził wtedy korowód przebranych weselników wśród których była nieraz fałszywa para młoda i udawany ksiądz, których częstowało się jedzeniem i piciem. Były wspólne śpiewy, tańce i dobra zabawa.
Przyjęcie odbywało się w domu panny młodej, a po kolacji goście szli potańczyć do gospody. Ten kto nie był zaproszony musiał zapłacić. Prezenty były na miarę tamtych czasów. Pani Irena pamięta obrus i dwie lampki nocne, a pan Wilibald dzbanek do kawy, który zachował się do dziś. Były też nieraz pieniądze, które wydawano na artykuły pierwszej potrzeby. Tradycyjnie o dwunastej w nocy były oczepiny, po których państwo młodzi opuszczali wesele. Jedyną pamiątką po uroczystości były zbiorowe zdjęcia. Ich układ był zawsze taki sam. W środku siedzieli państwo młodzi, po ich bokach rodzice i najbliższa rodzina. W kolejnych rzędach stawali znajomi, sąsiedzi i zaproszeni goście. Ślubne fotografie mieszkańców Kozi stanowią dziś kolejną kartę historii wsi, zapisaną dla jej pokoleń.
Katarzyna Gruchot