Pośród nas są święci
ks. Jan Szywalski przedstawia.
Papież Franciszek 24 września br. powiększył grono kanonizowanych świętych o dalszych siedem osób. To tylko mały procent tych, którzy na ten tytuł zasłużyli. Przedstawiałem już kilka razy moich kandydatów na tytuł świętego i ciągle spotykam nowych. Pojawiają się we wspomnieniach mojego długiego życia, albo też spotykam ich teraz: ludzi, których życie wzrusza, fascynuje i prowokuje do naśladowania. Niby zwyczajni, ale ich życie prowadzone jest jakby na wyższym poziomie. Tylko podziwiać i próbować dorównać, choć o to ciężko.
Krystyna B.
Jedna z osób niesłyszących, choć właściwie można się było z nią łatwo porozumieć, mówiła bowiem wyraźnie i dobrze odczytywała mowę z ust. Szkołę podstawową ukończyła w Rydułtowach wśród słyszących dzieci, a do raciborskiego Ośrodka dla głuchych trafiła dopiero w szkole zawodowej. Oprócz niedosłuchu utykała na jedną nogę.
Była osobą bardzo inteligentną, dużo czytała, a książki w jej mieszkaniu wypełniały całą jedną ścianę.
Kiedyś, w latach siedemdziesiątych, udzieliłem jej ślubu z Józefem B., również inwalidą słuchu.
Bardzo życzyłem im dzieci. Krystyna miała naturę opiekuńczą, bycia dla innych. Niestety poroniła; zdaje się że nie tylko raz. Za to udzielała się społecznie. Była duszą świetlicy dla niesłyszących, pośrednikiem między światem słyszących a osobami głuchymi.
Po latach unormowanego i dość szczęśliwego życia, przyszła choroba męża. Po wylewie już tylko siedział i poruszał się na wózku inwalidzkim. Stał się też prawie ślepy, miał wzrok rurkowy, ograniczone widzenie. Także jego umysł doznał poważnego uszczerbku. Krystyna była przytłoczona pracą wokół niego. Józef zaś nie był wdzięcznym obiektem opieki: był zazdrosny o każdego gościa, podejrzliwy przy każdym jej wyjściu z domu. Przestała chodzić do świetlicy, coraz rzadziej ktoś ich odwiedzał. Aż sama schorowana musiała się poddać: Krystyna mimo protestów Józefa, zdała swe ładne mieszkanie przy ul. Opawskiej i przeniosła się z nim do Złotej Jesieni na Ostrogu.
Zadomowili się tam dość szybko, nawet on, o dziwo, zaakceptował nowe miejsce. Jednak mimo troskliwego personelu nikt nie mógł zastąpić Krystyny przy mężu; tylko ona potrafiła się z nim porozumieć. Wielką pociechą była dla niej domowa kaplica i to, że codziennie mogła przyjąć Komunię św.
Nagle uderzyła w nią choroba – ogólne wycieńczenie. Śmierć przyszła szybko, po kilku dniach.
Przy pogrzebie wszyscy zastanawiali się, co będzie z Józefem. Dlaczego Bóg nie zabrał go wpierw, dlaczego nie dał jej kilka lat spokojnego, osobistego życia, wolnego od ciągłego pochylania się nad mężem? Czy personel poradzi sobie z opieką nad nim?
Minęło zaledwie dziesięć dni i dostałem wiadomość, że i on umarł.
U Boga, który ich złączył na ziemi, znów są razem. Ufamy, że są tam wolni od kalectwa i innych krzyży.
Mama przybranych dzieci
W Niemczech, na spotkaniu kapłanów pochodzenia śląskiego, siedziałem obok pewnego kapłana, pochodzenia śląskiego lecz na stałe mieszkającego w Niemczech. Był stary, czasem przysypiał na wykładach, a na jednej przerwie opowiedział mi ciekawą historię życia swej rodzonej siostry.
Żyli we dwoje długo razem, ale siostra odczuwała większą potrzebę pomagania innym.
Sprzedała całą posiadłość odziedziczoną po rodzicach i nabyła dom w pobliżu brata – księdza. Zrobiła to po to, by móc zaadoptować i zaopiekować się cudzymi dziećmi. Przyjęła dwóch chłopaków z Rumunii. Obydwaj byli kalekami: jeden utykał, drugi był bez rąk, a właściwie bez dłoni. Ucięli mu je rodzice, aby przy żebraniu budził litość. Prawdopodobnie byli to Romowie, po naszemu Cyganie, którzy żyli na ulicy. Widocznie nawet w biednej Rumunii było to tak okrutne, że chłopca odebrano rodzicom, oddano do domu dziecka, a stamtąd trafił do adopcji.
– Obydwaj wyrośli obok siebie jak bracia – mówił ksiądz Peter – są pogodni mimo ułomności. Ten bez rąk został ogrodnikiem i radzi sobie całkiem dobrze, a drugi jeszcze się uczy, chce zostać informatykiem. Martwi mnie to – dodał ze smutkiem – że ostatnio nie chcą chodzić do kościoła, też zarazili się obojętnością naszych ludzi.
Mamę, która stworzyła im dom widzę z aureolą świętych.
Ks. Herman
Był moim rówieśnikiem i przyjacielem. Znaliśmy się od młodzieńczych lat, od spotkania w Niższym Seminarium Duchownym po podstawówce. Miał chłopską naturę, pochodził z dużego gospodarstwa, pracowity, ambitny, nieco uparty, a równocześnie bardzo zdolny. Przy tym prawy i prostolinijny.
Nawiasem wspomnę o jego poczuciu wstydliwości – w związku z tym, że opowiada się czasem o wynaturzeniach w kościelnych internatach. Zauważyliśmy, że zaklejał w swych podręcznikach obrazki przestawiające gołe postacie starożytnych rzeźb czy obrazów. Nawet nam, rówieśnikom w wieku dojrzewania, wydawało się to przesadą i kpiliśmy z tego.
Zostaliśmy wyświęceni na kapłanów młodo, w wieku 23 lat. Nasze drogi się rozeszły, choć spotykaliśmy się czasami. Ks. Herman był gorliwym wikarym w kilku parafiach. Czy był cichy i uległy? Nic podobnego! Miał swoje zdanie i umiał je egzekwować. Miał rzadką dziś umiejętność i odwagę, by upomnieć kogoś po bratersku. Niejednego wziął na bok, po przyjacielsku poklepał po ramieniu mówiąc: „Kolego, nie gniewaj się, ale muszę ci po bratersku powiedzieć, że tak się nie robi”, lub: „tak się nie mówi”. Trudno było się za to gniewać, a jednak w serce zapadało.
W trudnych czasach 70–tych ub. wieku wybudował duży, piękny kościół w Zabrzu–Rokitnicy na osiedlu Helenka. Gospodarz z urodzenia, budował szybko i tanio. M. in. wypożyczył od brata z gospodarstwa traktor z przyczepą do transportu materiałów budowlanych i … zupełnie go wykończył. Gdy skończył budowę, nie został proboszczem w nowo utworzonej parafii, chciał być w diecezji opolskiej, a nie w nowo utworzonej diecezji gliwickiej. Biskup Nossol przydzielił mu odpowiedzialną pracę w parafii św. Jacka w Kamieniu Śląskim. Znowu wrodzona energia dała znać o sobie: wkrótce kościół otrzymał nowy szlif, oddał w nim całe barokowe piękno.
Miał jedną wadę: palił papierosy i to stało się jego wyrokiem, zachorował na raka płuc. Długo tajono prawdę przed nim. Wszyscy z jego otoczenia wiedzieli, że nie ma ratunku dla niego, aż jeden z jego przyjaciół księży odważył się powiedzieć mu prawdę: – Wybacz, przyjacielu, że jestem dla ciebie aniołem śmierci, ale muszę ci powiedzieć, że pomóc ci już nikt nie umie, śmierć jest bliska.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem jego słowa: – No cóż, tyle razy innym mówiłem o śmierci i przygotowałem do niej, to teraz sam muszę się z nią zmierzyć i przyjąć.
W następnych dniach napisał testament, uporządkował wszelkie sprawy i przyjął sakramenty święte. Był gotowy. Umarł w pewien poranek, gdy dzwony wzywały wiernych do kościoła. Cicha łza spłynęła z jego oka.
Ilekroć stoję u jego grobu, a jest już dwanaście lat po jego śmierci, modlę się raczej do niego niż za niego.