Kotek Kajtek, połaźnica i jugosławiańskie kolędy czyli święta we wspomnieniach seniorów
Poprosiliśmy członków Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów (koło Racibórz Centrum), aby podzielili się z nami swoimi świątecznymi wspomnieniami. Opowiedzieli nam m.in. o tym dlaczego w Wigilię wszystko trzeba zrobić najlepiej, czego nie mogło zabraknąć podczas polsko-jugosławiańskiej wieczerzy oraz dlaczego dziewczęta liczyły zebrane po kolacji sztućce i nasłuchiwały szczekania psa.
Stefania Wolska – sędzia w stanie spoczynku, była wiceprezes Sądu Rejonowego w Raciborzu
Ja mam ze Świąt Bożego Narodzenia – a szczególnie z Wigilii, bo to jest najpiękniejszy i najszczęśliwszy dzień w roku, tylko dobre wspomnienia. Gdy byliśmy dziećmi staraliśmy się z bratem zrobić w ten dzień wszystko jak najlepiej, bo jest taki przesąd, że jeśli w Wigilię cokolwiek zrobisz źle, to przez cały rok będziesz to robił źle. Dlatego rano ja grałam na pianinie a brat na akordeonie, potem czytaliśmy książki, pomagaliśmy w kuchni, a więc wszystko robiliśmy cudownie, najlepiej jak się dało. Po wieczerzy graliśmy i śpiewaliśmy kolędy. Przygotowywał nas do tego tato, który jako dyrygent orkiestry w Rafamecie odpowiadał za część artystyczną wieczoru, natomiast mama i babcia za gotowanie.
Jednego roku wszystko odbyło się nieco inaczej... Mieliśmy wtedy takiego małego, czarnego kotka. Nazywał się Kajtek. Wszyscy się nim zachwycali i bardzo go kochali. Nagle zorientowaliśmy się, że Kajtka nie ma w domu. Wyszliśmy na dwór i wtedy okazało się, że nasz malutki Kajtek siedzi przy kominie, płacze i miauczy niemożliwie. No i co robić? Lada chwila na niebie pojawi się pierwsza gwiazdka, trzeba będzie zasiadać do wieczerzy... Rodzice próbowali go stamtąd ściągnąć, ale nie udało się. My z bratem w płacz, żeby go nie zostawiać. Tato z mamą pobiegli do straży pożarnej (OSP w Pstrążnej, gdzie mieszkała pani Stefania – red.), ale u strażaków również trwały przygotowania do wieczerzy. Mimo to wszyscy zaangażowali się, żeby uratować naszego Kajtka. Wkrótce przyjechała do nas straż pożarna z profesjonalnym sprzętem, strażacy weszli po drabinie na dach, ściągnęli Kajtka, za co nagrodziliśmy ich oklaskami. W tych wszystkich domach wieczerza wigilijna była z tego powodu opóźniona co najmniej o godzinę, ale wszyscy byli szczęśliwi, że zrobili dobry uczynek i uratowali naszego kotka.
Aleksandra Jańska – emerytowana nauczycielka, była dyrektor Młodzieżowego Domu Kultury, poetka
Pochodzę z województwa krakowskiego, ze wsi Jodłownik. Tam święta wyglądały nieco inaczej niż tutaj. Mieliśmy choinkę, ale odwróconą do góry nogami, mówiliśmy na nią połaźnica. Stroiliśmy ją jabłkami z sadu, cukierkami w kolorowych papierkach i łańcuszkami ze słomy. Przepiękne to było... Pod tą choinką stał snop pszenicy lub owsa. Tam też składaliśmy sobie życzenia.
Na wieczerzy wigilijnej zawsze było dużo ludzi, bo mieszkaliśmy na takim osiedlu, gdzie stało osiem domów i każdego roku wieczerza była w innym domu. Obowiązkową potrawą był żur kiszony już dwa – trzy tygodnie przed świętami z mąki zmielonej na żarnach, które mieliśmy w sieni domu. Z tej samej mąki w specjalnym piecu piekło się chleb. Na stole był też groch z kapustą. Nie jedliśmy barszczu, czy ryb.
Po kolacji młoda dziewczyna zbierała wszystkie widelce i łyżki. Przeliczała sztućce. Jeśli było do pary, znaczyło że wyjdzie za mąż. Potem wychodziło się też przed dom i nasłuchiwało. Kawaler miał przyjść z kierunku, z którego dobiegło szczekanie psa.
Janusz Loch – emerytowany pracownik ZEW, przewodniczący koła Racibórz Centrum Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów
Każde święta są inne i każde następne są lepsze od poprzednich. Jedne miałem tylko złe, bo nie mogłem ich spędzić z rodziną. Inaczej wspominam święta w moim rodzinnym domu w Sandomierzu. Rodzice się rozeszli. Mama uznała, że skoro rodzina jest niepełna, to nie robimy kolacji wigilijnej. Owszem, post był i wszystkie potrawy wigilijne były, ale nie było wspólnego biesiadowania. Byłem wtedy małym chłopcem i bardzo moim kolegom zazdrościłem tej wieczerzy wigilijnej.
Teraz święta też nie są kompletne. Córka jest tu, ale syn mieszka w Nowym Jorku i nie potrafię go namówić, żeby przyjechał na Wigilię do Raciborza. Mówi, że tam jest jego miejsce, tam jest jego rodzina i tam spędza święta. Z jednej strony go namawiam, a z drugiej strony cieszę się, że ma takie podejście do świąt. Zawsze dzwonimy do siebie, czasem rozmawiamy nawet o drugiej w nocy, bo tam wtedy jest ósma wieczorem.
Szczepan Wilas – mieszkaniec Raciborza o jugosławiańskich korzeniach
Moja rodzina wróciła do Polski z Jugosławii w 1946 r., miałem wtedy półtora roku. Wcześniej mieszkaliśmy w Chorwacji, później w Bośni, gdzie ja się urodziłem. Wigilia była dla nas świętością – okazją do spotkania całej rodziny. Podłoga była wyścielona słomą, pod obrusem kładło się cienką warstwę siana. Choinka była obowiązkowa, a pod nią prezenty. To były inne czasy, ale każdy zawsze coś dostał, czy to parę skarpet czy rękawiczki. W rogu pokoju stał snop słomy, tzw. dziad, którego paliło się już po Świętach Bożego Narodzenia, w okolicach Trzech Króli.
Nie daj Boże żeby któreś z dzieci zaśmiało się podczas modlitwy. Kara była nieunikniona, nie tego wieczoru i w czasie świat, ale później, mama pamiętała o tym. Na stole obowiązkowymi potrawami była grochówka z kapustą, pierogi ruskie oraz strudel czyli makowiec. W czasie wieczoru nie mogło też zabraknąć wspólnego kolędowania. Śpiewaliśmy po jugosławiańsku.
Wspomnienia zebrał Wojtek Żołneczko