Mirosława Macha - strażniczka zdrowia w Rafamecie
Pracownicy kuźniańskiej fabryki obrabiarek nie mieli z panią doktor lekko. Zwolnienia wypisywała niechętnie, a symulantów szybko odsyłała do pracy. Była twardą kobietą i takiej postawy wymagała od innych. Docenili to jej podopieczni z raciborskiego więzienia, składając pani Mirze podziękowania w dość oryginalny sposób, bo na antenie radia „Maryja”.
Hadziajka wśród Ślązaków
Medycyna była dla młodej Miry sposobem na ucieczkę z małej białostockiej wsi, gdzie rodzice Marcjanna i Franciszek Sikorscy prowadzili gospodarstwo. Praca była ciężka, a bieda często zaglądała pod dach niewielkiego drewnianego domku w Jankowie, w którym 12 lutego 1936 roku przyszła na świat Mirosława. Sytuacja rodziny stała się wręcz tragiczna, gdy podczas wojny zginął pan Franciszek. Jego żona została sama z Mirą i nienarodzoną jeszcze Irenką. Osieroconymi dziewczynkami i ich mamą zajął się wtedy stryj Jan Sikorski. – Mama poszła do szkoły już po wojnie, jako dziesięciolatka. Babcia musiała dać nauczycielom worek ziemniaków, żeby trafiła od razu do wyższej klasy i nie straciła trzech lat. Szybko nadrobiła zaległości, a po skończonej podstawówce wybrała liceum w Zambrowie. Kiedy powiedziała w domu, że chce iść na studia medyczne, babcia nie była zadowolona. Potrzebne były ręce do pracy, a nie kolejne wydatki, ale stryj miał odłożone jakieś pieniądze, więc postanowił mamie pomóc. W tajemnicy przed babcią zabrał ją do Białegostoku na egzaminy i wsparł finansowo. Potem były stypendia, które musiały wystarczyć na utrzymanie się w mieście – tłumaczy córka Anna Macha.
Z dyplomem w ręku, za sprawą ogłoszenia w gazecie, panna Sikorska trafiła do pracy w Krakowie. Tam poznała Kazimierza Mroza, za którego wyszła za mąż. Wkrótce przyszła na świat ich córeczka Kasia, ale małżeństwo szybko rozpadło się. Kolejny raz uratowało panią Mirę ogłoszenie w prasie. Okazało się, że Fabryka Obrabiarek z Kuźni Raciborskiej poszukiwała lekarza, któremu oferowała pracę w przychodni i mieszkanie. Dla matki z dzieckiem to było idealne rozwiązanie. Wkrótce młoda pani doktor zamieszkała w małym, dwupokojowym mieszkaniu przy ulicy Moniuszki. Kasią zajęła się niania, a pani Mira rozpoczęła pracę na Śląsku, o którym niewiele wiedziała. W mieście było jednak sporo przyjezdnych z całej Polski, którzy zasilali szeregi pracowników Rafametu, więc nie czuła się obco.
Problemy zaczęły się w momencie, gdy poznała rodowitego Ślązaka Rajnolda Machę, z którym zaczęła się spotykać. Rozwódka z dzieckiem, na dodatek ze Wschodu, a więc w pojęciu autochtonów – hadziajka – nie była wymarzoną synową dla pochodzących z Dziergowic teściów. Mimo sprzeciwu rodziny, młodzi postawili jednak na swoim i w 1968 roku pobrali się. W maju 1969 roku przyszły na świat bliźniaki Ania i Paweł, a rodzina przeprowadziła się wkrótce do trzypokojowego mieszkania przy ul. Świerczewskiego. Pani Mira, choć w późniejszych czasach stała się domowym lekarzem swoich teściów, nigdy nie zaskarbiła sobie ich sympatii. Dla nich na zawsze pozostała obcą.
Kwiatuszki pani Miry
Kiedy zaczynała pracę w Kuźni Raciborskiej, nie rozumiała ani słowa po śląsku. – Przyszedł kiedyś do niej chory i mówi, że mo ryma. Mama pobiegła sprawdzić tę nazwę w słowniku łacińskim i okazało się że to żylak odbytu, więc kazała mu ściągnąć gacie. Pacjent był oburzony i nie wiadomo jak by się to skończyło, gdyby nie pielęgniarka, która wytłumaczyła jej, że ryma to po śląsku silne przeziębienie z katarem – tłumaczy córka i dodaje, że razem z mamą pracowały w ośrodku pielęgniarki: Sylwia Przyszkowska, Barbara Sokołowska i Irena Gańcorz.
Oprócz pracy w przychodni Rafametu, pani Mira dojeżdżała pociągiem do Raciborza, gdzie pełniła dyżury w pogotowiu. Przy tak intensywnym rozkładzie dnia na sen nie było już czasu, więc w przerwach między wezwaniami, pani Mira ucinała sobie drzemki. A że jej nieodłącznym towarzyszem był papieros, niewiele brakowało, a puściłaby z dymem budynek pogotowia, które znajdowało się wtedy przy ul. Ludwika. W Kuźni takim pogotowiem była często ona sama. – Gdy ktoś z osiedla zadzwonił, że dziecko ma gorączkę to mama wyskakiwała z łóżka i biegała od bloku do bloku na piechotę. Ludzie doceniali jej oddanie i kochali ją za to. Była zapraszana na ich wesela, chrzciny dzieci, urodziny. Myślę, że była dla nich kimś ważnym. Ja też na tym skorzystałam. Kiedy po skończonych studiach analitycznych zaczęłam pracę w tutejszym laboratorium, obdarzono mnie ogromnym zaufaniem. Wszystko dlatego, że byłam córką doktor Machowej – podsumowuje pani Ania i o swoim domu mówi, że było w nim jak w tramwaju. Jedni pacjenci wchodzili, inni wychodzili. Wszyscy na osiedlu wiedzieli, że do doktor Machowej można przyjść o każdej porze, a ona nigdy od żadnego pacjenta nie weźmie pieniędzy. – Nie miała oddzielnego gabinetu, więc gdy ktoś przychodził, opuszczaliśmy z Pawłem swój pokój, w którym stało biurko i mama tam przyjmowała – wspomina pani Ania. Na emeryturę pani Mira przeszła w wieku 55 lat, ale gdy pojawiła się propozycja pracy w raciborskim zakładzie karnym, od razu się zgodziła i przez kolejnych 15 lat pełniła funkcję lekarza więziennego. O swoich podopiecznych mawiała „Kwiatuszki”, a że była odważna i twarda, szybko zdobyła ich szacunek. – Jej pomocnikiem był pan Grześ. Mama go lubiła, bo był bardzo uczynny i spokojny. Myślała, że taki człowiek nie byłby w stanie zrobić niczego złego.
Potem się dowiedziała, że został skazany za zamordowanie żony i rocznego dziecka. Ona tych więźniów rozumiała. Nieraz któryś z nich ewidentnie udawał chorobę po to, by wyrwać się z celi i z kimś porozmawiać. Wtedy wysłuchiwała go i przepisywała witaminy. Tym poważnie chorym też potrafiła pomóc i oni byli jej za to wdzięczni. Gdy odchodziła z więzienia, wykupili dla swojej pani doktor podziękowania, które złożyli na antenie radia „Maryja” – podsumowuje pani Macha.
Generał w spódnicy
Machowie przyjaźnili się z Leonią i Stanisławem Brodeckimi oraz Ewą i Michałem Rudzkimi. Grywali z nimi w brydża i chodzili na sylwestry oraz zabawy karnawałowe. Dom był otwarty, ale rodzinne szczęście krótkie. – Gdy mieliśmy z bratem po trzy latka, mama namówiła tatę, żebyśmy pojechali na wakacje do Kołobrzegu. Byliśmy wszyscy na plaży, gdy nagle zaczęła się topić jakaś dziewczynka. Był sztorm, ale tato wskoczył do wody, żeby ją ratować. Morze zabrało i ją i jego, a dziadkowie nigdy tego mamie nie wybaczyli, choć to przecież nie była jej wina – tłumaczy Anna Macha. Pani Mira po raz kolejny musiała ułożyć sobie życie na nowo. Bardzo pomocna okazała się wtedy pani Elsner, która prowadziła dom i zajmowała się dziećmi, aż do ich pełnoletności. – Mama musiała utrzymać całą rodzinę, więc bez przerwy pracowała. Nigdy się nie żaliła na swój los i nie narzekała. Była twardą kobietą, która nie rozczulała się ani nad sobą, ani nad nami. Była takim generałem w spódnicy. Radziła sobie z każdym problemem i potrafiła nas okiełznać w okresie największego buntu. Mimo że nigdy nas nie pilnowała, jeśli chodzi o naukę, wszyscy skończyliśmy studia: Kasia historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, Paweł Wyższą Szkołę Morską w Szczecinie, a ja biologię i podyplomowe studia analityczne. Mamie bardzo zależało na tym, żebym wybrała medycynę, ale ja nie widziałam się w tym zawodzie. Na studia medyczne dostałam się, ale poprosiłam o przeniesienie na analitykę. Do tego wybiegu nigdy się jej nie przyznałam – mówi pani Ania.
Jej mama nie przestawała też marzyć. Chciała podróżować i mieć własny dom z ogródkiem. Pierwsze marzenie spełniło się wraz z wycieczką do Izraela. Drugie, gdy kupiła działkę i w ciągu czterech lat postawiła na niej dom. W czasach, gdy trudno było o jakiekolwiek towary, pomagali jej pracownicy Rafametu, którzy potrafili niemal wszystko załatwić. Ogród stał się wspaniałym miejscem na czytanie książek, jedyną pasję, na którą zawsze znajdowała czas.
Jeszcze pracując w więzieniu zachorowała na nowotwór płuc. Przeszła poważną operację, po niej chemioterapię, ale z papierosów nie zrezygnowała. Nawet w szpitalnym szlafroku miała zawsze paczkę ulubionych. Gdy tylko stanęła na nogi, wróciła do pracy, ale w końcu choroba wygrała. Zmarła w 2014 roku i spoczęła obok męża na cmentarzu w Kuźni Raciborskiej. – Kiedy jej zabrakło, zrobiło się nagle pusto. Ona do końca pozostawała szefem całej rodziny. Rozstawiała nas po kątach, ale i doradzała. Paweł czytał jej nawet swój program wyborczy, który mu poprawiała stylistycznie. Byliśmy dziećmi pani Machowej i dzięki temu ludzie darzyli nas zaufaniem. Dla nas była i pozostanie już na zawsze największym autorytetem – podsumowuje pani Ania.
Katarzyna Gruchot