Rita i Ernest Sanetrowie
Wojna zabrała im najbliższych. Ona straciła ojca, on dwóch braci. Żeby pomóc rodzinie musieli szybko dorosnąć i pójść do pracy. Połączyła ich raciborska drukarnia i kurs języka polskiego. I tak już zostało przez kolejnych 45 lat wspólnego życia.
W rachubie u Meyera
Losy Sanetrów wiążą się z Markowicami, gdzie 30 kwietnia 1929 roku przyszedł na świat pierworodny syn Elżbiety i Jana. Ernest, wraz z rodzicami i młodszymi braćmi Ewaldem i Józefem, mieszkał w rodzinnym domu swojej mamy. – Babcia zajmowała się niewielkim gospodarstwem, a dziadek pracował w Magdeburgu, Hamburgu, a od 1933 roku przy budowie kanału Ulga. Po wojnie, aż do emerytury był zatrudniony w ZEW-ie. Tato opowiadał, że w domu jego babci mieszkali nie tylko jego rodzice, ale i rodzeństwo mamy i było tam siedemnaścioro dzieci. Wiele razy zastanawiałam się nad tym jak oni się pomieścili w tym niewielkim domu z jeszcze mniejszym podwórkiem – opowiada Krystyna Mroczka, córka Sanetrów.
Gdy Jana wcielono do wojska, pani Elżbieta została z dziećmi sama, nic więc dziwnego, że chłopcy od najmłodszych lat przyzwyczajeni byli do pracy w polu. Z niewoli na wyspie Kos pan Jan wrócił w czerwcu 1945 roku. Czekała na niego żona z najstarszym synem. Dwójka młodszych zginęła trzy miesiące wcześniej od wybuchu granatu. Najstarszy Ernest pracował już wtedy w drukarni Meyera, gdzie trafił w 1943 roku. – Tato, po skończonej szkole powszechnej w Markowicach, wybrał naukę w męskim gimnazjum przy dzisiejszej ul. Ogrodowej, w budynku, w którym znajduje się obecnie przedszkole. Od pierwszej klasy rozpoczął praktykę w drukarni Meyera. Trzy dni uczył się w szkole, a trzy dni w drukarni, gdzie praktykował w rachubie. Przygotowywał dla pracowników w papierowych woreczkach wypłaty. Zawsze bardzo ciepło wspominał swojego szefa i żałował, że jego losy tak się potoczyły – wyjaśnia Krystyna Mroczka.
Pan Sanetra pracował w drukarni Meyera całą wojnę i jako jeden z pierwszych, zaraz po zakończeniu działań wojennych, zgłosił się do odgruzowywania zakładu. – Podczas tych prac, w 1945 roku, tato przebił sobie gwoździem kolano. Do lekarza trafił dopiero po kilku dniach. W starym szpitalu przy Bema, gdzie nie było jeszcze okien, operował go doktor Brodziak, a towarzyszyła mu siostra zakonna. Arka Bożek, który też był z Markowic, a moja babcia często pomagała jego rodzinie w polu, przywiózł mu wtedy z Katowic morfinę. Noga pozostała jednak sztywna, a on do końca życia musiał nosić buty ortopedyczne – opowiada pani Krystyna.
Choć największe doświadczenie pan Ernest miał w księgowości, często stawał za maszynami drukarskimi, pełnił też funkcję kierownika drukarni. W 1972 roku awansował na kierownika podległej Zakładom Graficznym drukarni w Koźlu, a gdy po pięciu latach wrócił do Raciborza, został brygadzistą w introligatorni. Mając już spore doświadczenie w tym zakresie, przez siedem lat w każdy weekend szkolił w tej dziedzinie osadzonych w zakładzie karnym.
Dwa płaszcze w jednym
Pochodząca ze Studziennej Rita Grzesik trafiła do drukarni za sprawą swojej kuzynki, która znalazła tam pracę i ją ściągnęła. Zaczynała w 1949 roku jako nakładaczka w zakładzie przy ówczesnej ulicy Stalina. – Mama nie miała lekkiego dzieciństwa. Dziadek zginął w 1943 roku pod Stalingradem, a babcia została sama z trójką dzieci, bo oprócz mamy, która urodziła się 10 lutrego 1930 roku, byli jeszcze jej młodsi bracia: Józef i Manfred. Mieszkali w malutkim wynajętym mieszkanku, a trudna sytuacja rodziny sprawiła, że moja mama, już jako 15-letnia dziewczyna musiała iść do pracy. Zaraz po wojnie dojeżdżała do cegielni w Czechosłowacji, a potem pracowała w Spółdzielni „Sprawność” - opowiada pani Krystyna.
W drukarni pani Rita poznała swojego przyszłego męża Ernesta. Młodzi razem pracowali, a popołudniami spotykali się na kursie języka polskiego. – Tato świetnie sobie radził, był zawsze dobry z ortografii i gramatyki, ale mama całe życie mówiła do nas w domu wyłącznie po niemiecku i języka polskiego nigdy dobrze nie opanowała. Pamiętam, jak trudna była dla niej praca w Ośrodku Pomocy Społecznej „Złota Jesień”, gdzie trafiła w 1985 roku. Najpierw była salową, a potem zatrudniono ją na portierni, gdzie musiała codziennie przygotowywać raporty. Ponieważ nie potrafiła dobrze pisać po polsku, odpisywała je od poprzedniej zmiany. W końcu kierowniczka zorientowała się, że coś jest nie tak i przesunęła ją do kuchni – tłumaczy pani Krystyna.
Pani Rita pracowała w raciborskiej drukarni do 1967 roku, a potem dorywczo przy pracach polowych i kampaniach buraczanych. Kiedy dostała od teściowej starą „singerkę”, szybko nauczyła się szyć, wspomagając się wykrojami z niemieckiej Burdy. – Szyła wszystko, nawet papcie. Pamiętam taki stary, długi płaszcz po naszej ciotce, która pracowała na poczcie. Przerobiła go na dwa płaszczyki zimowe dla mnie i mojego brata. Ja miałam bordowe wykończenia kołnierza i mankietów, a on zielone. Na organizowane przez drukarnię zabawy szyła suknie i kotyliony. Rodzice mieli duże grono znajomych, z którymi lubili się spotykać – mówi pani Mroczka i wspomina pogrzeb Kenedy ego, który oglądali razem z rodzicami u ich przyjaciół Skibów, szczęśliwych posiadaczy niewielkiego telewizora. Choć dla małej dziewczynki oglądanie konduktu było dość nudne, to samo wydarzenie utkwiło jej w pamięci na całe życie, podobnie jak zakup lodówki, którą z centrum Raciborza razem z mamą i bratem ciągnęła na dwukołowym wózku do ich nowego domu w Markowicach.
Żony trzeba się słuchać
Sanetrowie pobrali się 25 października 1953 roku w Studziennej, a skromne wesele odbyło się na podwórku domu, w którym mieszkała matka panny młodej. W pierwszym wynajętym na Ostrogu mieszkaniu, które miało 90 metrów i mieściło się w kamienicy przy ul. Przejazdowej, spędzili osiem lat. W 1955 roku przyszła na świat ich córka Krystyna, rok później syn Ryszard. – Dzieciństwo spędzone w Raciborzu wspominam bardzo mile. Każdą niedzielę tato zabierał nas na poranki do kina, bo bilety pracownicy drukarni, w zamian za druk, mieli za darmo. Po obiedzie były spacery do Obory, albo mecze na stadionie Unii Racibórz, której tato kibicował. Towarzyszyłam mu na tych meczach, bo byłam grzeczniejsza od mojego brata Ryśka, który zostawał zawsze z mamą. Tato chodził na mecze ubrany zawsze w białą koszulę i marynarkę. Zimą były sanki i wyjścia rodziców na zabawy karnawałowe – wspomina pani Krystyna.
W 1962 roku rodzina przeprowadziła się do wybudowanego w Markowicach domu, w którym zamieszkali też teściowie pani Rity. – W Raciborzu rodzice prowadzili bujne życie towarzyskie, a po przeprowadzce nie mieli już czasu ani dla nas, ani dla siebie. Był kawałek pola, zawsze jakieś zwierzęta, którymi trzeba się było zająć po pracy. Dużo czasu pochłaniały dojazdy, dlatego latem rodzice często jeździli do pracy rowerami – mówi Krystyna Mroczka i dodaje, że mama miała zawsze na ojca zbawienny wpływ. – Gdy zaczął się sezon urlopowy i w drukarni w Koźlu, którą kierował wtedy tato, potrzebowali dodatkowych rąk do pracy, przez tydzień zabierał mnie ze sobą. Razem z innymi dziećmi sztancowałam i składałam broszury, a przy okazji przyglądałam się innym. W Koźlu pracowali prawie sami Kresowiacy, którzy każdy dzień zaczynali od bimbru, dzieląc się nim chętnie z szefem. Do tego dochodziły jeszcze delegacje, zawsze z kierowcą, więc okazji do wypicia nie brakowało. Jak opowiedziałam o tym mamie, to kategorycznie zażądała, żeby zrezygnował z tego stanowiska – tłumaczy córka Krystyna. Ku niezadowoleniu dyrekcji, pan Ernest złożył wypowiedzenie i wkrótce wrócił do drukarni w Raciborzu. – Było mi go żal, bo rzucili go do pracy w piwnicy, gdzie stała krajalnica i cięło się papier, ale dzięki mamie udało się tatę uratować – podsumowuje.
Pani Krystyna, choć tego nie planowała, poszła w ślady rodziców. – Marzyłam o tym, by zostać w przyszłości pielęgniarką. Kiedy mieszkaliśmy na Ostrogu, widziałam często młode dziewczyny ubrane w czepki i fartuszki, podążające w stronę Liceum Medycznego. Bardzo mi się podobały, ale gdy startowałam do tej szkoły, na jedno miejsce było 13 kandydatek i nie dostałam się. Rodziców to nie zmartwiło, bo uważali, że dyżurów nie potrafiłabym pogodzić z dojazdami do Markowic. Za ich namową zrezygnowałam z ogólniaka, zaczęłam pracę w drukarni, a naukę kontynuowałam w Liceum dla Pracujących – opowiada.
W 1986 roku pan Ernest przeszedł na emeryturę, a cztery lata później dostał zaproszenie od kolegi z Niemiec. Pojechał z żoną na krótkie odwiedziny, a po kilku tygodniach przyszedł list, że zostają na stałe. – Nasza najmłodsza córka miała wtedy siedem miesięcy, a ja załatwioną pracę w magazynie w Markowicach. Ponieważ razem mieszkaliśmy, liczyłam na pomoc rodziców w opiece nad dziećmi. Tak się zdenerwowałam, że ten list podarłam. Mąż go poskładał i czytaliśmy go potem już na spokojnie. Rodzice zostali w Niemczech na stałe. Mieli tam duże grono znajomych z Markowic, na których pomoc zawsze mogli liczyć, szczególnie wtedy, gdy tato zachorował na raka płuc. Często ich tam odwiedzaliśmy, a nasze dzieci spędzały u dziadków całe wakacje – opowiada pani Krystyna.
Ernest Sanetra zmarł w 1998 roku. Jego żona Rita przeżyła go o osiem lat. Oboje w końcu wrócili do rodzinnych Markowic, by spocząć we wspólnej mogile na tutejszym cmentarzu.
Katarzyna Gruchot