Czesław Hercog i jego syn Józef, dwa pokolenia zecerów
Nazwisko Hercog wiąże się z raciborską poligrafią od czasów przedwojennych, gdy dwaj bracia: Konstanty i Czesław rozpoczęli naukę w zawodzie zecera. W ich ślady poszli synowie: Jan i Józef. Ten drugi przepracował w Zakładach Graficznych w Raciborzu czterdzieści lat, ale i tak nie pobił swojego ojca, który poligrafii poświęcił pół wieku swego życia.
Zecer, który czuł się Polakiem
W ślad za swym starszym bratem Konstantym, Czesław (rocznik 1909) rozpoczął naukę i jednocześnie pracę mając zaledwie 11 lat, bo po stracie ojca wielodzietnej rodzinie trudno było się utrzymać. Urodził się w Bieńkowicach, ale na stałe Hercogowie związali się z Zawadą, gdzie był ich rodzinny dom. W 1920 roku młody Czesław zaczął pracę w niewielkiej drukarni akcydensowej Cieślika w Raciborzu, która mieściła się przy obecnym placu Długosza. – To była jedna z drukarń, która sympatyzowała z Polakami i drukowała przeważnie w języku polskim. Mój ojciec zawsze czuł się Polakiem i choć dobrze mówił i pisał po niemiecku, nigdy w domu tego języka nie używał – tłumaczy Józef Hercog. Jego ojciec, w wywiadzie udzielonym „Trybunie Opolskiej”, wspominając swoją pracę w Raciborzu, mówił o skonfiskowanych przez niemiecką policję ulotkach i przesłuchaniach pracowników, którzy je wydrukowali, nie zwracając uwagi na komunistyczne treści, jakich się dopatrzyły władze.
Ze względu na młody wiek nie brał udziału w powstaniach, ale tuż po zakończeniu ostatniego, wraz ze szwagrem – powstańcem i jego rodziną wyjechał do Polski, gdzie znalazł pracę w filii katowickiego wydawnictwa „Polonia” w Rybniku. Po zdaniu egzaminu na zecera pracował w drukarniach w Katowicach i Nowej Hucie. Miał też krótki epizod na kolei w Boguminie i kopalni w Jedłowniku, ale w końcu wrócił do zawodu w drukarni w Wodzisławiu Śląskim. W latach 30. poznał swoją przyszłą żonę Franciszkę, która pochodziła z Rogowa. Pobrali się, zamieszkali w Zawadzie i wkrótce rodzina zaczęła się powiększać. Na świecie pojawił się Bolesław, po nim Franciszek, który wkrótce zmarł, w 1941 roku urodził się Józef, a potem Zygfryd, Maria i Alojzy.
W 1943 roku pana Czesława wcielono do niemieckiego wojska i wysłano na front zachodni. Walczył we Włoszech i tam dostał się do niewoli, skąd trafił do polskiej armii. Do Raciborza wrócił w styczniu 1946 roku i od razu rozpoczął pracę w drukarni przy ulicy Stalina, którą kierował jej przedwojenny właściciel Fryderyk Meyer. – Na początku ojciec dojeżdżał z Zawady do pracy rowerem, a potem dostaliśmy mieszkanie przy ulicy Solnej. Trzeba było wstawić okna i wyremontować je, ale było spore, bo miało kuchnię, łazienkę, trzy duże pokoje i służbówkę z osobnym wejściem. Myśmy z niej w ogóle nie korzystali, bo rodzice zawsze brali pod swój dach kogoś, kto nie miał się gdzie zatrzymać. Mieszkali z nami różni moi kuzyni, którzy przyjeżdżali do szkół, a kiedyś nawet pracownicy drukarni, którzy nie znaleźli jeszcze mieszkania. Mama ich wszystkich karmiła, a nasz dom przypominał nieraz stację kolejową – wspomina Józef Hercog.
Para buch – maszyny w ruch
Po przeprowadzce do miasta pan Józef trafił do męskiej szkoły podstawowej, która znajdowała się przy ulicy Kasprowicza. – Fizyki uczył nas pan Szymczyna, a wychowawczynią była polonistka. Do naszej klasy przyjęto różne roczniki, jedni byli jeszcze dziećmi a inni już wyrośniętymi chłopcami. Moim klasowym kolegą był najstarszy syn doktora Brodziaka, dwóch braci Chwalczyków i Urlich, u którego bywałem często w domu. Zanim wyjechał z rodziną do Niemiec, mieszkał przy ulicy Chopina. Jego mama nie znała nawet słowa po polsku, więc często jej coś tłumaczyłem. To były czasy powojenne, więc na każdym kroku czaiły się jakieś niebezpieczeństwa, ale my sobie z tego nic nie robiliśmy. Mimo zakazu rodziców, bawiliśmy się wśród ruin i obserwowaliśmy jak rozbierają całkiem dobre domy, żeby odzyskać z nich cegły, które potem wywozili na odbudowę Warszawy. Tak było do czasu, gdy odkryliśmy piłkę nożną. Graliśmy w nią na placu za dzisiejszym ośrodkiem zdrowia przy ul. Wojska Polskiego – opowiada pan Józef, który rok po skończeniu szkoły zaczął pracę w raciborskiej drukarni. W 1956 roku mieściła się ona już przy ulicy Wojska Polskiego (wcześniej Stalina), a pracował w niej jego ojciec Czesław oraz stryj Konstanty.
Praca polegała na przygotowaniu do zawodu zecera. Każdy uczeń dostawał swojego opiekuna i aż do zdania egzaminu odbywał staż, otrzymując za niego kieszonkowe, które pan Józef oddawał w całości mamie. – Razem ze mną przyjęty został Baron, syn Leona, pełniącego przez jakiś czas funkcję kierownika drukarni, oraz Hawełek. Pierwszy, tak jak ja, trafił do zecerni, a drugi zaczynał naukę w hali maszyn. Obaj wyjechali potem do Niemiec – wspomina pan Józef i dodaje, że jako uczeń musiał wykonywać wszystkie polecenia swoich starszych kolegów. Raz to było odśnieżanie, innym razem przerzucanie węgla albo rozładunek papieru. – Zakład połączony był z domem przedwojennego właściciela Meyera łącznikiem z klatką schodową. Na środku wewnętrznego podwórka stał piec, który pełnił dwie funkcje: był podłączony do centralnego ogrzewania w obu budynkach, a parę, którą wytwarzał, można było wykorzystać do napędu maszyn. Przed wojną wszystkie maszyny napędzane były za pomocą pasów transmisyjnych właśnie parą z tego pieca. My już pracowaliśmy na maszynach podłączonych do prądu, ale w razie awarii zawsze można było wrócić do starego systemu. Do obsługi pieca drukarnia zatrudniała palacza – wspomina pan Hercog.
Brygadzistą w zecerni był w drugiej połowie lat 50. Czesław Hercog, a pracowali w niej jego brat Konstanty, Wilhelm Dziadzia, Reinhold Sochiera i Zygfryd Kiermaszek, który był opiekunem stażu pana Józefa. W późniejszych latach doszedł jeszcze Walter Sotyka oraz Karol Wałach i Ludwik Sołtyński, którzy byli linotypistami. – Moim mistrzem i prawdziwym nauczycielem był mieszkający w Łubowicach Wilhelm Dziadzia. Zapraszał mnie często do domu na świniobicie, albo do pomocy w polu. Miał bardzo fajną żonę, która świetnie gotowała i cztery córki, z których jedna trafiła potem do pracy w introligatorni – wspomina.
Kiedy drukarnia przeprowadziła się w 1961 roku do budynku przy ulicy Staszica, pomieszczenia przy Wojska Polskiego zajął zakład krawiecki „Rakos”, który wprowadził znacznie lżejsze maszyny, niż te drukarskie. Pierwszy linotyp pojawił się jeszcze w starym zakładzie, ale chemigrafię tworzono dopiero w budynku przy Staszica, gdzie powstała potem przygotowalnia offsetowa. Zaczynający jako zecer pan Czesław pełnił też obowiązki maszynisty, brygadzisty, a przez pewien czas nawet kierownika drukarni. Na zasłużoną emeryturę przeszedł w 1971 roku, po pięćdziesięciu latach pracy w poligrafii.
Najlepszy napastnik w drukarni
Wraz z pracą zaczęła się przygoda pana Józefa z klubem sportowym „Spójnia” Racibórz, najpierw w drużynie juniorów, a potem seniorów, którzy grali w A klasie. – Wtedy walczyły razem z nami drużyna Cukrowni Racibórz i „Stal”, która potem przekształciła się w Rafako. Samochodem PSS Społem, do którego należał klub, jeździliśmy na mecze do Głubczyc, Nowej Cerekwii, albo rozgrywaliśmy je na naszym stadionie przy ulicy Zamkowej. Grali ze mną Sala, Polak, Wutka, Drobny i Kaletka. Już za łebka chciałem się zapisać do Unii Racibórz, ale powiedzieli mi wtedy, że oni mają dosyć swoich, czyli mieszkańców Płoni. Nie bez powodu ten klub nazywał się kiedyś „Plania”. Jak trenerem Unii został Kusz, który mnie dobrze znał, zaczął mnie namawiać na przejście do ich zespołu, ale wtedy już nie chciałem – opowiada pan Józef, który przeszedł później do „Stali” po jej fuzji ze „Spójnią”. – Piłkarze, którzy byli pracownikami Rafako, mieli fajnie, bo na mecze, treningi i obozy byli zwalniani z pracy, a ja za każdym razem musiałem brać urlop. Pieniędzy też z tego grania żadnych nie było, co najwyżej oranżada po meczu. Takie to były czasy – wspomina pan Hercog, który całe życie grał na pozycji napastnika. Jego koledzy z drukarni mogli na niego zawsze liczyć, gdy rozgrywali mecze z Browarem czy RPB oraz podczas odbywających się co roku Spartakiad Drukarza.
Gdy dostał powołanie do wojska, od razu znalazł się w drużynie piłki nożnej. – Byłem w plutonie obrony sztabu, gdzie trafiali wszyscy zawodnicy „Wiarusa” Krosno, który grał w okręgówce. W naszej lidze był też „Babimost”, który składał się z lotników. Stołowaliśmy się w kantynie oficerskiej i zamiast biegać z bronią w ręku na poligonie, trenowaliśmy na boisku. I tak przez dwa lata – opowiada pan Hercog, na co dzień kibic Górnika Zabrze, który na mecze swojej ulubionej drużyny jeździł za darmo, bo Zakłady Graficzne w Raciborzu drukowały dla klubu bilety. Na jedno ze spotkań zabrał nawet swoją świeżo poślubioną żonę, ale pani Maria wróciła do domu z bólem głowy i więcej mężowi w tego typu wyjazdach nie towarzyszyła.
Mimo tradycji rodzinnych, ani dwaj synowie pana Józefa, którzy skończyli Politechnikę Śląską, ani czwórka jego wnucząt nie związała się z poligrafią. On sam odszedł na emeryturę w 1996 roku, nie doczekawszy smutnego końca drukarni. – Gdy składałem w ZUS-ie dokumenty, nie mogli uwierzyć, że ktoś w jednym zakładzie przepracował czterdzieści lat. Tego czasu nie można zapomnieć. Mój ojciec był bardzo wymagającym brygadzistą. Dla niego liczyła się solidność i punktualność. Ja mam do dziś takie skrzywienie zawodowe, że jak biorę do ręki jakąś książkę albo gazetę, to zanim przeczytam, znajdę każdy błąd. W łamaniu i składzie musieliśmy się trzymać zasad, których trzeba było bezwzględnie przestrzegać. Tytuł nie mógł się znajdować na jednej linii z innym, musiał się zawsze łączyć z tekstem, a każdy tekst musiał być oddzielony od następnego kreską. Ponieważ robiłem też w drukarni korektę, zawsze dojrzę literówkę, albo podwójny odstęp – podsumowuje Józef Hercog, były zecer i metrampaż raciborskiej drukarni.
Katarzyna Gruchot