Antoni Szumilak specjalista od drukarskich maszyn
Dzieciństwo spędził w Syryni, ale życie zawodowe, a potem rodzinne, związał z Raciborzem, gdzie mieszka do dziś. Maszyny, na których pracował, nie miały dla niego żadnych tajemnic, dlatego z wiedzy pana Antoniego korzystali drukarze z całej Polski.
Syrynia mlekiem i miodem słynąca
Rodzice pana Antoniego poznali się po wojnie w Raciborzu. Mama Agnieszka pochodziła z Syryni, a ojciec Stanisław ze wschodu, gdzie jego bliscy mieli rzeźnie i sklepy mięsne. Biorąc udział w kampanii wrześniowej, pan Stanisław dostał się do niemieckiej niewoli i całą okupację spędził w obozie jenieckim w Sudetach. Ponieważ jego dwaj bracia trafili po wojnie do Prudnika, on sam wybrał na miejsce swojego nowego domu Racibórz. Rodzinny bakcyl handlu okazał się przydatny, gdy pan Szumilak otworzył na parterze kamienicy przy ulicy Drewnianej sklep z tekstyliami. Swoją przyszłą żonę Agnieszkę Sobolę poznał najprawdopodobniej w szpitalu przy Bema, gdzie pracowała już przed wojną. Pobrali się w 1947 roku i zamieszkali przy ul. Londzina. Pani Agnieszka przeniosła się wkrótce do pracy w zakładzie głuchoniemych, gdzie po skończonej zaocznie maturze, została wychowawczynią. – Lata powojenne były w mieście bardzo trudne. Brakowało jedzenia, mama pracowała i uczyła się, więc pierwszych siedem lat swojego życia spędziłem u dziadków Sobolów w Syryni. To był najpiękniejszy okres mojego życia. Niczego mi nie brakowało, a babcia Waleska na wszystko pozwalała – wspomina Antoni Szumilak, który skończył tutejszą podstawówkę. – Takiej szkoły jak nasza nie było w całym regionie. Opowiadał mi wujek, który stawiał ten budynek, że gdy zjawił się kierownik budowy, stały już ogromne fundamenty. Był bardzo zdziwiony rozmiarem przedsięwzięcia, do którego dorzuciła się finansowo kopalnia Anna. Podobno szkoła zamiast w Syryni miała powstać w Rydułtowach, ale zapału mieszkańców nie można już było ostudzić, więc w 1951 roku oddano nową placówkę do użytku. Mieliśmy salę gimnastyczną, boisko, centralne ogrzewanie i mieszkania z ogródkami dla nauczycieli.
Było na bogato i na wyrost, bo w pierwszej klasie było 17 uczniów. Naszą wychowawczynią była Agnieszka Dworczak, która uczyła przed wojną moją mamę, a szkolnym kolegą Janusz Hipnarowicz, późniejszy inżynier w Rafako – opowiada pan Antoni.
W 1959 roku przeprowadził się do Raciborza i zamieszkał z rodzicami i rodzeństwem: trzy lata młodszym Zdzisławem i osiem lat młodszą Barbarą. Wybrał tu szkołę zawodową, która mieściła się przy ul. Fornalskiej, gdzie trafił do klasy kształcącej w zawodzie ślusarz maszynowy. Oprócz lekcji, miał praktyki w warsztatach Cukrowni Racibórz, ale tak tęsknił za dziadkami, że w każdą sobotę wsiadał na rower i wracał do ukochanej Syryni. O tym, że drukarnia przyjmuje do pracy uczniów dowiedział się od koleżanki mamy, która pracowała w kartoniarni przy Londzina. – 2 września 1962 roku zostałem przyjęty do hali maszyn. Zatrudniał mnie Tadeusz Okrajni, a moim instruktorem został
Stefan Bartoszek. Budowę maszyn znałem jeszcze ze szkoły, więc gdy się coś zepsuło, często mechanikom pomagałem w naprawie. Pracował z nami Augustyn Pluta, Alfred Mosyrz i Porala. Na parterze stało tych maszyn około piętnaście. Razem ze mną przyszło jeszcze kilku uczniów, ale wszyscy zrezygnowali – wspomina pan Szumilak.
Tajne przez poufne
Uczeń musiał być w drukarni dyskretny i wykonywać zawsze to, co polecili starsi koledzy. Trzeba było rozładować samochód z dostawą, nosić papier z magazynu, który był w piwnicy, a bywało, że i biec po wódkę. – Mieszali ją w chemigrafii w litrowych menzurkach, a że tam zawsze czuć było spirytusem, więc nie było w tym nic podejrzanego – opowiada ze śmiechem pan Antoni.
Kiedy miał 19 lat, przyszło powołanie do wojska. Trafił do Podoficerskiej Szkoły Wojsk Pancernych w Nysie. – Było tak fajnie, że do domu nawet mi się nie chciało przyjeżdżać. Jak dostawałem na jeden dzień przepustkę to jechałem odwiedzić wujków w Prudniku. Oficerowie za każdym razem sprawdzali, czy taka rodzina rzeczywiście tam istnieje, bo żołnierz nie mógł sobie nawet na przepustce pojechać tam gdzie chciał. To były takie czasy, że nikt w jednostce nie mógł mieć aparatu fotograficznego, a jak jechaliśmy na poligon to numery taktyczne na czołgu musiały być zakryte. Ja już jeździłem czołgiem T–53, który był większy niż T34 z filmu o czterech pancernych. No i my nie mieliśmy psa – wspomina pan Szumilak i dodaje, że przez pierwszy rok odbywały się zajęcia w szkole, zakończone egzaminem, a przez kolejny teorię sprawdzano w praktyce. Jak przyznaje mój rozmówca, jedna z drugą nie miała nic wspólnego.
O czasach wojska przypomniał mu dopiero stan wojenny, podczas którego raciborska drukarnia, jako zakład szczególnie chroniony, dostała na stałe przydzielonego komisarza. – Właśnie kończyłem drugą zmianę, gdy weszło jakichś trzech ubranych po cywilnemu gości i kazali nam zabezpieczyć wszystkie maszyny. Spytałem w jaki sposób to mamy zrobić, ale nie wiedzieli. Upierali się, że ktoś może przyjść w nocy i je włączyć. Zaproponowałem by sami spróbowali którąkolwiek uruchomić. Okazało się to niemożliwe. Później zabrali mnie do zecerni, gdzie leżały ogólnodostępne czcionki, też niezabezpieczone. Udowodniłem im, że tylko doświadczony zecer potrafi się w nich połapać i nikt inny tego zrobić nie może. W końcu odpuścili i skończyło się na sprawdzaniu wszystkim przepustek i każdego druku – podsumowuje pan Szumilak.
Po wojsku wrócił do Raciborza, a w 1967 zdawał egzamin zawodowy, który dał mu tytuł maszynisty typograficznego arkuszowego. – Egzamin teoretyczny zdawałem w Pietrowicach a praktyczny w drukarni w Katowicach przy ul. Warszawskiej. – To był bardzo stary zakład ogrzewany piecami kaflowymi. W porównaniu z nim nasza drukarnia była naprawdę nowoczesna. Zaraz po egzaminie dostałem etat i przydział na dwie maszyny. Na początku pracowałem na takich starych, jeszcze poniemieckich, potem były enerdowskie victorie 800 i 820 oraz brylanty. Jak sprowadziliśmy z NRD pełnoformatową dwukolorową offsetówkę, to przyjechali do nas Niemcy, którzy ją montowali. Pamiętam że zanim stanęła, trzeba było wylać nowe fundamenty. Pracował potem na niej Józef Koziarczyk – podsumowuje pan Antoni.
Polska myśl techniczna
W pracy najważniejsze były maszyny, a poza nią rower. Ten pierwszy to była niemiecka Mifa, którą pan Antoni jeździł do szkoły w Syryni. – Gdy w drukarni zaczął pracować Andrzej Podolski, który kochał rowery, kupiłem sobie z domu wysyłkowego w Łodzi „Amatora”. To był polski sportowy rower z przerzutkami, którym razem z Andrzejem wybrałem się na wakacje do jego cioci nad morze. Spaliśmy w schroniskach PTTK, a rano jechaliśmy dalej z przerwą na obiad w jakiejś wiejskiej gospodzie. Zajęło to nam trzy dni w jedną stronę. Z powrotem dojechaliśmy tylko do Leszna, gdzie mi pękła opona i musieliśmy wracać pociągiem – opowiada o swoich przygodach pan Szumilak, który dziś jeździ góralem, głównie na działkę.
Gdy w hali maszyn pojawiła się nakładaczka Urszula Kaczmarczyk, życie pana Antoniego zaczęło nabierać rumieńców. – Dziewczyn było wtedy więcej niż nas, a ona była nowa i na dodatek najmłodsza z nich, więc od razu zwróciła moją uwagę. Dojeżdżała do pracy z pracy, zwłaszcza, że później przyszła na świat córka Lidia i syn Andrzej. Wakacje spędzaliśmy u moich dziadków w Syryni albo u teściów w Górkach Śląskich. Później zaczęliśmy jeździć na urlop do Świnoujścia – opowiada pan Szumilak.
O swoich kolegach drukarzach i atmosferze w pracy wypowiada się w samych superlatywach.
– Obchodziło się każde urodziny i imieniny. Składaliśmy się na prezent, były ciasta i uroczystość na całą halę. Jak ktoś mieszkał na wsi i miał świniobicie, to od razu mówił: jutro przynieście do pracy tylko chleb i bułki. Dziewczyny zanosiły to wszystko do kuchni, a potem spotykaliśmy się przy wspólnym posiłku. Zawsze było wesoło – wspomina pan Szumilak i dodaje, że co roku z okazji Dnia Drukarza rozgrywano mecz kawalerowie kontra żonaci. Ci drudzy zazwyczaj nie mieli szans. – Przed Dniem drukarza dostawaliśmy jakieś finansowe nagrody. Zazwyczaj odbywało się to tak, że kierownik informował o tym pracownika, który musiał podpisać przyjęcie pieniędzy, a one od razu trafiały na fundusz, z którego korzystano podczas różnych imprez. Na wycieczkę do ZSRR też się nigdy nie załapałem, bo nie byłem partyjny. Nie wiedziałem jak się z tego wywinąć, więc Bartoszek mi podpowiedział, że jak nie chcę należeć do PZPR, to muszę się zapisać do SD. Poszedłem na plac Wolności, gdzie była ich siedziba, wypełniłem wniosek, co trzy miesiące opłacałem składki i miałem święty spokój – mówi ze śmiechem pan Antoni i wspomina największe zamówienie, które realizował w raciborskiej drukarni. – To było 27 milionów etykiet na lemoniadę dla całej Polski. Najpierw drukowaliśmy kolory, a potem zmieniało się tylko nazwę wytwórni. Odbiorcy z każdego województwa przyjeżdżali po etykiety osobiście. Drukowaliśmy dla całego kraju: etykiety na herbaty Metafix szły do Warszawy, na galaretki owocowe do Bydgoszczy, a na kompoty do Ziębic. Opakowania na krówki dla Mieszka robiliśmy na specjalnym papierze sprowadzanym z Finlandii. W 1989 roku z Henrykiem Wieczorkiem montowałem radzieckie offsety w Zbrosławicach, bo serwisanci z Rosji nie dojechali. Potem robiliśmy to samo w Garbatce w radomskim, gdzie też zakupili nową maszynę offsetową. Współpracowałem też z Poldrukiem Dariusza Polowego, Kościołem Wolnych Chrześcijan w Rybniku, a potem Katowicach – opowiada pan Antoni.
O likwidacji zakładu dowiedział się oficjalnie, gdy wszystkim pracownikom wręczono trzymiesięczne wypowiedzenia – Pamiętam, że ostatnie zlecenie, które drukowałem to były etykiety na piwo. Potem, jak większość kolegów poszedłem na zasiłek przedemerytalny. Na Staszica raczej nie zaglądam. Wolę powspominać czasy, w których drukarze byli jak jedna rodzina – podsumowuje Antoni Szumilak.
Katarzyna Gruchot