Szarańcza i motyle, czyli o marnym naszym życiu obecnym i wspaniałym życiu naszym przyszłym
ks. Łukasz Libowski przedstawia
I
Z dorobku Jacka Malczewskiego, malarza polskiego z przełomu wieku XIX i XX, aby posłużyło ono jako punkt wyjścia do rozsnucia refleksji eschatologicznej, a więc takiej, która dotyczy ostatnich rzeczy człowieka, można by wybrać dzieło niejedno, kilka razy powracał bowiem Malczewski w swej twórczości do tematu umierania czy śmierci. Proponuję, byśmy zatrzymali się na chwilę przy obrazie Zmartwychwstanie – reprodukcję tegoż płótna załączam do niniejszego tekstu.
Widzimy na malunku dwoje ludzi: umierającego człowieka starego i piękną młodą dziewczynę, wyobrażającą śmierć. Wydaje się, że przedstawieni mężczyzna i kobieta wymieniają się wzajem darami; on jakby ofiarowuje jej szarańczę, ona zaś jakoby daje mu motyle: w lewej dłoni trzyma szklaną miseczkę, z której motyle te wyfruwają. Szarańcza oznacza, jak sądzę, życie ludzkie doczesne, w odniesieniu do motyli natomiast uznać chyba trzeba, iż wyrażają one, czym jest życie ludzkie wieczne.
Zatem szarańcza i motyle: jesteśmy szarańczą, a będziemy motylami.
II
Myślę, że wszystkich nas, kiedy uzmysławiamy sobie naszą człowieczą kondycję, naszą ludzką dolę, nasz los, to, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, to, co nam się przydarza, przez co musimy przechodzić, dopada czasem pesymizm; powiadam „czasem”, choć zapewne wielu z nas pesymizm narzuca się często, by nie powiedzieć, że stale. Pesymizm ten wnosi do naszego serca nieskończenie smutną konstatację, że oto życie nasze pozbawione jest sensu, że w nas samych nie ma sensu. Stwierdzenie zaś to paraliżuje nasz witalny wigor: nie chce się nam żyć.
Powodów do pesymizmu mamy pod dostatkiem. Dwa wszelako spośród nich, śmierć i cierpienie, są, w moim przekonaniu, szczególne.
Jest nasze ludzkie życie jedną wielką podróżą ku śmierci; tak, drodzy listopadowi moi Czytelnicy, żyjemy, aby umrzeć: śmierć jest nieuchronnym końcem naszego żywota, skorośmy żywi, śmierć jest dla nas jedyną koniecznością. Być może, o ile w ów finalny etap życia dane nam jest wejść świadomie, w śmierci żyjemy najintensywniej, najbardziej – boć przecie najgłębiej w coś, by tak rzec, wchodzimy, w czymś się nurzamy, zatapiamy, kiedy to coś mamy zaraz stracić – po czym, wyzionąwszy ostatnie tchnienie, odchodzimy z doczesności, z tego, jak mówimy, świata, tracimy swój udział w owym jakże niespokojnym, burzliwym fenomenie, który zowiemy życiem. Człowiek był tego faktu świadomym bodaj od zawsze, od zarania swoich dziejów, od swego poczęcia. I chyba też zawsze fakt ten człowiekowi ciążył. I ciąży, ciąży okrutnie, dalej.
Drugą rzeczą, z jaką człowiek się zmagał i zmaga, jest doświadczenie bólu, bólu życia. Życie przecież nas nie rozpieszcza, przynosi nam za to wiele cierpienia; jak jest jedną wielką podróżą ku śmierci, tak jest jednym wielkim cierpieniem. Kto żyje, cierpi: owszem, fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie, duchowo. Ileż musimy w życiu udźwignąć, unieść! Ileż rozczarowań, ileż strat, ileż zdrad, ileż ran zadanych przez ludzi, niejednokrotnie przez ludzi nam bliskich, przez naszych najbliższych, przez tych, których kochamy! Z ilomaż lękami i strachami, z ilomaż złymi przewidywaniami, z ilomaż problemami trzeba nam sobie w życiu poradzić – z ilomaż niepewnościami, pytaniami, wątpliwościami! Ze świadomością iluż własnych błędów, pomyłek, ze świadomością jak wielkiego zła, któregośmy się dopuścili, nierzadko świadomie i dobrowolnie, musimy iść przez życie! Tak, człowiek to istny Atlas, na którego barkach spoczywa przeogromny ciężar...
Jest w pesymizmie coś szalenie fascynującego, przyznajmy: chociaż wiemy, że to, co przynosi nam wizja pesymistyczna, nie jest całą prawdą o naszym ludzkim życiu, to uwodzi nas to, ku sobie przyciąga, do siebie wabi. Dzieje się tak dlatego, mniemam, że do pewnego stopnia jest pesymizm uzasadniony, słuszny, że do pewnego stopnia jest on prawdziwy. Z drugiej znowuż strony, pesymizm jest doświadczeniem trudnym: niewykluczone, że się mylę, uważam atoli, iż karmiąc się pesymizmem, trudno żyć, żyć względnie spokojnie i szczęśliwie. A i to jeszcze należy dodać, że może być pesymizm niebezpiecznym: różne rzeczy mogą pesymiście przyjść do głowy.
III
Z dość powierzchownie opisanym tu pesymizmem, w jakim, moi mili, raz po raz przytrafia się nam trwać, broczyć, współgra, harmonizuje, w najgłębszym moim przekonaniu – to współgranie doprawdy jest niezwykłe, ta absolutna harmonia, bo nie można nie nazwać owej harmonii absolutną, jest cudem! – jedna z prawd naszej wiary: prawda, którą w tych dniach po raz kolejny w naszym życiu sobie przypominamy, prawda, z którą w tych dniach serdecznie się obejmujemy – rzec by wypadało: która nas w dni te łaskawie ściska, pieści i tuli – mianowicie prawda o życiu po śmierci, o życiu wiecznym, prawda o nieśmiertelności duszy.
Prawda ta mówi nam, po pierwsze, że, jak trafnie i pięknie ujmuje to jedna z prefacji pogrzebowych, nasze ludzkie życie wraz ze śmiercią wcale się nie kończy, ale przeobraża, przekształca się tylko, że śmierć zmienia, modyfikuje jedynie nasze życie – czy też, że dusza nasza ma wprawdzie początek, bo w określonym momencie powołana do istnienia, stworzona przez Boga została, lecz nigdy nie zginie, nie przepadnie, lecz nigdy udziału w istnieniu nie straci, nigdy niebyt jej nie pochłonie. Po wtóre, prawda ta objawia nam, że drugi akt dramatu naszego człowieczego życia, ten akt, który rozgrywa się po zapadnięciu kurtyny śmierci, akt, który rozgrywa się na deskach sceny w zaświatach, w teatrze niebieskim, jest sztuką szczęśliwą, sztuką, w której nie ma już bólu, smutku, cierpienia.
Prawda o naszej przyszłości, z którą spotykamy się w listopadzie, którą listopad niejako nam ofiarowuje, jest lekarstwem na nasz pesymizm, aniołowi pesymizmu, który w nas mieszka, przycina ona, tak to ujmę, skrzydła. Prawda ta pomaga nam znieść świadomość z szeroko otwartymi ramionami czekającej na nas siostry śmierci oraz okrutnie dokuczającego nam bólu życia. Ja prawdy tej kurczowo chcę się trzymać.