Mam na imię Marian. Jestem alkoholikiem
PICIORYSY – życiorysy pisane alkoholem
Pierwszy dzień w pracy zaczął od koniaku, którym szef witał nowego pracownika. Potem były zakrapiane alkoholem imprezy z okazji urodzin, imienin, rocznic i jubileuszy. Piło całe środowisko, choć jedni mniej, a inni więcej. On trochę więcej i trochę dłużej. Dziś, dzięki tym doświadczeniom może pomagać innym, bo Marian jest nie tylko alkoholikiem, który nie pije od 20 lat, ale i lekarzem.
Wdzięczni pacjenci
Kilka lat temu uczestniczył w zorganizowanej w Katowicach konferencji na temat choroby alkoholowej lekarzy. Otwarcie dyskutowano na niej o problemie, na który środowisko służby zdrowia jest szczególnie podatne. Prelegentów było tak wielu, że nie zdołał zabrać głosu, a miałby o czym opowiadać, bo ponad dwadzieścia lat picia to bagaż, który będzie musiał z sobą nosić do końca życia. Dziś lekarze mają wsparcie w postaci powołanych przez Izby Lekarskie konsultantów, do których w każdej chwili można się zgłosić po pomoc dla siebie lub kolegi. W czasach, gdy zaczynał pracę Marian, picie było nie tylko powszechne, ale i powszechnie tolerowane.
Do Raciborza trafił za sprawą podpisanej na piątym roku studiów umowy stypendialnej, którą trzeba było odpracować. Jednocześnie z rocznym stażem w szpitalu rozpoczął pracę w gminnej przychodni. Karierę zawodową rozpoczął 2 listopada 1976 roku, dokładnie w dniu swoich urodzin. – Ordynatorowi pediatrii bardzo zależało na tym, żebym robił specjalizację na jego oddziale. Dyżurowałem tam ponad pół roku i otwierałem nawet przychodnię dziecięcą na Słonecznej, gdzie pomagałem wieszać firanki i przyjmowałem potem małych pacjentów. To doświadczenie pomogło mi później w gminnej przychodni, gdzie przychodziły też matki z dziećmi. Pracowałem też w jednym ze szpitali, na terenie którego przez siedem lat mieszkałem wraz z rodziną. Po potężnej awarii zostaliśmy na kilka lat odcięci od wody, a mieliśmy wtedy dwójkę małych dzieci, więc napisałem prośbę o inne mieszkanie i wkrótce przeprowadziliśmy się do Raciborza – wspomina.
Rodzina potrzebowała pieniędzy, więc młody lekarz po dyżurze w szpitalu rozpoczynał dyżur na pogotowiu, a stamtąd jechał do przychodni. Alkohol stawiał go na nogi i pozwalał przetrwać każdy kryzys. – Zawsze był pod ręką. Pacjenci przynosili go nam w dowód wdzięczności i kolejne butelki wypełniały nasze biurka. Mieliśmy do niego stały dostęp. Nawet jak robiłem specjalizację w klinice, pan docent wyciągał po wizycie koniak i nas częstował. Wtedy piło się wszędzie, nie tylko w służbie zdrowia i było na to picie przyzwolenie społeczne – wspomina.
Problem dostrzegł dopiero wtedy, gdy przestał wracać do domu. – Miałem takie ciągi, że przez tydzień nie pojawiałem się w pracy, a rodzina nie wiedziała gdzie jestem. Pierwszy zwrócił mi uwagę szef, który poprosił, żebym coś z tym zrobił i zgłosił się do poradni do kolegi lekarza. Ten zdziwił się, że ktoś tak aktywny zawodowo może mieć problem z alkoholem, a potem przepisał mi leki psychotropowe. Żona pilnowała, żebym je codziennie wieczorem brał. Na początku to nawet skutkowało, ale jak się zbliżała jakaś impreza, to odstawiałem je kilka dni wcześniej, żeby móc się napić. A jak już spróbowałem, to wpadałem w ciąg alkoholowy. W przerwie wracałem do tabletek i tak w kółko – opowiada.
Lekarz w kolejce do poradni
Pierwszy alkohol to był ten wypity razem z kolegami na jakiejś wiejskiej imprezie. Było ich wtedy wiele, bo życie towarzyskie wśród licznej braci repatriantów kwitło. Wszyscy pochodzili z okolic Lwowa i przyjechali na Opolszczyznę zaraz po wojnie. Ojciec Mariana pracował w Fabryce Pluszu i Dywanów, a mama prowadziła klubokawiarnię, w której organizowała potańcówki przy adapterze Bambino. Wschód pozostał w ich wspomnieniach, tradycjach i potrawach. Na stole gościła kutia, barszcz z uszkami i pierogi, a w sklepie dyskutowało się z charakterystycznym zaśpiewem nawet o polityce, bo wokół byli przecież sami swoi. Dla małego chłopca to miejsce było idealne, ale dla młodego mężczyzny już trochę za małe.
Marian poszedł w ślady starszego kuzyna i wybrał medycynę. Pierwsze dwa lata studiów to była tylko nauka i sport w sekcji lekkoatletyki AZS Śląsk, dla którego zdobywał medale. Wkrótce okazało się, że pasji z obowiązkami nie da się na dłuższą metę połączyć. Przerwanej przygody ze sportem żałuje najbardziej, bo już nigdy do niej nie wrócił, ale swoją aktywność wykorzystał w działalności związkowej.
Przez 23 lata był przewodniczącym działających w ZOZ-ie związków zawodowych, co w praktyce oznaczało że był nie do ruszenia. Kiedy w końcu dostrzeżono jego problem alkoholowy i posypały się nagany, właściwie niczego one nie zmieniły. – To nie były nagany za picie w miejscu pracy, tylko za nieprzychodzenie do pracy. Jak się zaczynał ciąg to wszystko szło w odstawkę. Chowałem się wtedy w domach sąsiadów i znajomych, z którymi piłem, ale jak się pracuje w małej miejscowości, gdzie wszyscy potrzebują lekarza, to tego lekarza zawsze znajdą, zwłaszcza jak siedzi pijany pod kioskiem. Jak wracałem do przychodni to słyszałem że ludzie mnie widywali w tym najgorszym stanie. Zawsze coś wymyślałem na swoje usprawiedliwienie – opowiada.
Rozbijał samochody, tracił prawo jazdy, żona groziła, że odejdzie, ale nic nie pomagało. Kiedy trzeźwiał, obiecywał poprawę. Gdy zaczynał pić – nic go już nie interesowało. Był jednak na tyle świadom problemu, że z pracy w szpitalu sam zrezygnował. – Mój szef powiedział wtedy: musisz pamiętać o tym, że pracujesz z pacjentami i alkohol ci w tym przeszkadza. Wiedział co mówi, bo sam też pił – wspomina po latach.
Dopiero zmiana na stanowisku dyrektora ZOZ-u sprawiła, że coś ruszyło. – Wezwali mnie na rozmowę. Wiedziałem po co jadę, bo takich rozmów odbyłem wcześniej wiele. Miałem już przygotowany w głowie tekst, że się poprawię i będę się leczyć, ale pierwszy raz ktoś wziął moje słowa na serio. Pani dyrektor jeszcze tego samego dnia umówiła mnie w poradni uzależnień. Nie mogłem nie pójść. Usiadłem w poczekalni i poczułem, że teraz ja jestem pacjentem i to mnie musi ktoś pomóc – wspomina Marian.
Chorobę trzeba zrozumieć i zaakceptować
Jak sam przyznaje, na studiach medycznych, które kończył w Rokietnicy, nie było żadnych zajęć dotyczących uzależnień. Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że sam sobie nie poradzi, ale nie miał pojęcia jak zacząć leczenie. – Jako lekarz dosyć szybko zorientowałem się, że jestem alkoholikiem, ale ta wiedza w niczym mi nie pomogła. Sąsiad, z którym piłem, po każdym odwyku wracał do alkoholu, aż w końcu zatruł się metylem i zmarł. On nie miał już nic do stracenia, ja bardzo dużo, dlatego postanowiłem spróbować – tłumaczy swoją decyzję.
Pójście do poradni uzależnień wymagało dużej odwagi, bo nagle lekarz musiał się stać pacjentem i przyznać przed sobą, że wyczerpał już wszystkie inne możliwości. Kiedy usłyszał o leczeniu zamkniętym w szpitalu w Gorzycach albo Branicach, zgodził się na każdy rodzaj terapii, byle tylko móc chodzić do pracy. Wcześniej porzucał ją na całe tygodnie, a teraz okazała się bardzo ważna. Tym razem jednak nie zawiódł. Zjawiał się na wszystkich spotkaniach i mityngach. – Kiedy trafiłem do „Krokusa”, zostałem bardzo mile przyjęty. Wszyscy ucieszyli się że przyszedłem i dali mi ogromne wsparcie. Nauczono mnie wypowiadać na głos słowa: mam na imię Marian. Jestem alkoholikiem. Nawet jeśli sobie to uświadamiałem wcześniej, to przyznanie tego przed wszystkimi było czymś zupełnie nowym – podsumowuje.
Chciał walczyć przede wszystkim o rodzinę i nadrobić czas, w którym powinien być mężem i ojcem.
Kiedy przekroczył barierę wstydu, zaczął o swojej chorobie rozmawiać, bo ją zrozumiał i zaakceptował. Do dziś pracuje w tej samej przychodni i leczy tych, którzy jeszcze pamiętają czasy, gdy pił. – Jak wcześniej przychodził do mnie pacjent i mówił, że zapił i nie poszedł do pracy, to go rozumiałem. Bez problemu wypisywałem L4, żeby doszedł do siebie. Nigdy nie wysyłałem go na leczenie. Chroniłem go, tak jak mnie chronili inni. Teraz potrafię takiemu człowiekowi pomóc nie tylko dlatego, że jest lekarzem, ale przede wszystkim dlatego, że jestem alkoholikiem. Kilka lat temu moja pacjentka z atakiem kolki nerkowej zadzwoniła po pomoc na pogotowie. Odmówili przyjazdu ze względu na potężną mgłę. Wtedy zadzwoniła do mnie. Była noc, ale przyjechałem, zrobiłem zastrzyk i poczekałem aż zacznie działać. Gdy teraz przychodzi do mnie do poradni zawsze powtarza: ja wam tego nie zapomnę, że wyście mnie uratowali – tłumaczy Marian. On też jest wdzięczny wszystkim tym, którzy uratowali jego.
Katarzyna Gruchot
Raciborskie mityngi
Poniedziałki: godz. 15.00, Czyste Serca, ul. Eichendorffa 14 – Zakład Karny, godz. 18.00, Janek, ul. Warszawska 29 - salka przy parafii NSPJ (drugi otwarty)
Wtorki: godz. 17.00, Katharsis, ul. Morawska 1 - parafia (czwarty otwarty), godz. 18.00, Bez nazwy, ul. Jana Pawła II 6 (wszystkie zamknięte)
Środy: godz. 10.00, Niedzielna, ul. Kościelna 1 (wszystkie otwarte), godz. 17.00, Krokus, ul. Szewska 5 (pierwszy otwarty)
Czwartki: godz. 18.00, Janek, ul. Warszawska 29 - salka przy parafii NSPJ (wszystkie zamknięte)
Piątki: godz. 18.00, Helios, ul. Szkolna 21 (trzeci otwarty)
Soboty: godz. 17.00, Krokus, ul. Szewska 5 (pierwszy otwarty)
Niedziele: godz. 18.00, Niedzielna, ul. Kościelna 1 (wszystkie otwarte)
Poradnia Terapii Uzależnienia i Współuzależnienia będzie pracować do 20 grudnia zgodnie z harmonogramem: poniedziałki 8.00 – 20.00, wtorki 15.00 – 20.00, środy 15.00 – 20.00, czwartki 8.00 – 20.00, piątki 8.00 – 17.00. Rejestracja telefoniczna w godzinach pracy poradni 32 415 38 35.