Mam na imię Krystyna. Jestem żoną i mamą alkoholika
PICIORYSY – życiorysy pisane alkoholem.
Nie poszła na terapię po receptę na życie tylko po to, żeby o siebie zawalczyć. Spotkała tam wiele kobiet takich jak ona. Wyszła bogatsza o wiedzę i doświadczenia innych. Dziś wie jedno: to, że Bóg coś złączył, nie znaczy, że nie można tego rozłączyć. Maltretowane przez mężczyzn żony mają prawo do godnego i szczęśliwego życia, nawet kosztem swoich małżeństw. I to uświadamia teraz kobietom, które nie widzą dla siebie przyszłości.
Skromne dziewczyny mają skromne marzenia
O Krystynie można by powiedzieć, że to kobieta po przejściach, tyle tylko, że one jej nie stłamsiły, tylko dały siłę do działania. Dziś potrafi twardo stąpać po ziemi i twardo kochać. Bo jak mąż i syn są uzależnieni, to innego wyboru nie ma. Pomogło jej z pewnością to, że przez całe życie była niezależna finansowo. W rodzinnym domu na Ostrogu pracowali wszyscy. Ojciec dojeżdżał do Łabęd, a mama, mimo konieczności zajmowania się sześciorgiem dzieci, cały czas była czynna zawodowo. – To były powojenne czasy, więc nikomu się nie przelewało. Mieszkaliśmy w kamienicy przy ulicy Zamkowej, w której przed wojną mieściły się koszary. Głodni nie chodziliśmy, ale głównym posiłkiem był chleb z masłem. Ubrania znosiło się po starszym rodzeństwie i każdy myślał o tym, żeby jak najszybciej się usamodzielnić. Siostra mamy była kierowniczką przedszkola w Lekartowie więc zatrudniała mnie i moje trzy siostry na pół etatu jako pomoce kuchenne. Za te pieniądze mogłyśmy sobie kupić na przykład wymarzone buty. Innych marzeń nie miałyśmy – mówi pani Krystyna.
Pierwszy zakład, w którym zatrudniła się jako osiemnastoletnia dziewczyna, to była raciborska mleczarnia, gdzie została na 33 lata. – Miałam w życiu wiele szczęścia, bo skończyłam tylko podstawówkę, ale udało mi się awansować. Zaczynałam od opakowań, gdzie trzeba było przyjść do pracy na 3.00 w nocy. Na początku chodziłam z Ostroga do mleczarni na nogach. Miałam swoją trasę: Zamkową, przez most, a potem Odrzańską i Długą, bo w centrum miasta czułam się bezpieczniej, a za pierwszą wypłatę kupiłam rower – wspomina.
Trzy miesiące później na staż do mleczarni został przyjęty Jan. Absolwent Technikum Mleczarskiego w Rzeszowie od razu zjednał sobie całą załogę, ale na sympatię ze strony Krysi liczyć nie mógł. – Na początku go nie lubiłam, bo miał wszędzie fory. Wszyscy mówili tylko o Jasiu, ale w końcu mnie do siebie przekonał. Zaimponował mi ogromną wiedzą. Pamiętam, że gdy zorganizowali w mleczarni konkurs dla pracowników to znał odpowiedź na każde pytanie. Zapraszał mnie do „Tęczowej”, jeździliśmy na zabawy do „Jubilatki” w Oborze i w 1973 roku pobraliśmy się – wspomina pani Krystyna, która zamieszkała razem z mężem w pokoju, który pan Jan wynajmował w domu naprzeciw mleczarni. Spędzili tam rok, a potem przenieśli się do dwupokojowego mieszkania spółdzielczego, gdzie mieszkają do dzisiaj.
Kraina mlekiem i wódką płynąca
Trudno określić moment, w którym zwyczajne picie podczas rodzinnych imprez i zakładowych uroczystości przerodziło się w alkoholizm. To był długi proces, któremu sprzyjało społeczne przyzwolenie na picie. Kiedy pani Krystyna została przesunięta do magazynu, zaczęła pracować razem z mężem. On wydawał towar, a ona księgowała. – Z początku było dobrze, ale potem przychodziłam do pracy na siódmą rano a on już chodził po ścianach, bo zaczynał pracę i picie o 2.00 w nocy. Wszyscy w zakładzie o tym wiedzieli i wszyscy go kryli. Zawsze znalazł się ktoś, kto odwiózł go do domu, żeby nie zobaczył go w tym stanie dyrektor. Wtedy nie byłam jeszcze tak dojrzała, żeby donieść na męża szefowi i zmusić go do leczenia. Nie upijał się codziennie. Miał nieraz kilkudniowe przerwy, więc zawsze była nadzieja, że może tym razem do picia nie wróci – tłumaczy pani Krystyna.
Na świecie pojawiały się dzieci, a pan Janek każdą wypłatę oddawał w całości żonie. Nie rozwiązało to jednak problemów z alkoholem, bo nawet gdy nie miał pieniędzy na jego zakup, zawsze znaleźli się koledzy, którzy fundowali. – Byłam zawsze bardzo niezależna i mimo nalegań męża, po urodzeniu każdego dziecka jak najszybciej wracałam do pracy. Po powrocie z ostatniego macierzyńskiego poszłam do szefa z prośbą o przeniesienie, bo nie chciałam już dużej pracować z mężem. Zostałam przesunięta do działu handlowego i na co dzień nie widywałam go. Urlopy spędzaliśmy z dziećmi u teściowej w Rzeszowie i tam mąż był zawsze idealnym i niepijącym synem. Potrafił wytrzymać dwa tygodnie bez alkoholu, ale gdy wracaliśmy do domu i prosiłam go o podjęcie leczenia, zawsze słyszałam to samo: nie jestem alkoholikiem – mówi pani Krystyna.
Pierwsze leczenie jej mąż podjął w 1996 roku. – Miałam już tak dosyć, że zagroziłam, że wezmę dzieci i odejdę. Siedzieliśmy w kuchni i rozmawialiśmy. Zobaczyłam zmęczonego człowieka z trzęsącymi się rękami i zrobiło mi się go żal, bo wiedziałam, że ta jego choroba powoli zabija całą rodzinę – tłumaczy. Na pierwszym spotkaniu w poradni towarzyszyła mężowi. Potem odwoziła go na leczenie zamknięte do Gorzyc. Gdy on chodził na mityngi dla alkoholików, ona rozpoczęła terapię dla współuzależnionych. – Pierwszy raz był bardzo trudny, bo trzeba było opowiadać o sprawach, które do tej pory zostawały w czterech ścianach domu. Zastanawiałam się: co ja tu robię? Potem zrozumiałam, że biorąc jego trzeźwienie w swoje ręce szkodziłam mu, bo mnie bardziej na tym zależało niż jemu. Popełniłam wiele błędów i ta terapia nie tylko mi to uświadomiła, ale i pozwoliła zrozumieć, że alkoholizm, jak każda choroba może powrócić i do Janka wróciła już po roku abstynencji – podsumowuje pani Krystyna.
Pierwszy krok jest najtrudniejszy
Balansowanie na granicy picia i trzeźwienia trwało u pana Jana dziesięć lat. Wracał do Gorzyc i do Branic, korzystał z terapii w poradni uzależnień, potem pił i znowu się leczył. – Największą traumą były powroty na mityngi AA, bo tam trzeba było szczerze powiedzieć, że się kolejny raz zapiło, a on się tego bardzo wstydził. Długo szukał dla siebie odpowiedniego miejsca. W końcu znalazł je w klubie abstynentów przy Szkolnej – tłumaczy po latach i wspomina awantury, które mąż urządzał po alkoholu. – Brałam dzieci i uciekałam z domu do siostry. Musieliśmy poczekać aż zaśnie i wszystko wracało do normy. Jak przychodził pijany, usuwałam się zawsze na bok i starałam się go nie prowokować, ale upatrzył sobie jednego z synów i tępił go niemiłosiernie. Konsekwencją tej wieloletniej presji psychicznej był kolejny alkoholik w rodzinie – dodaje.
Po terapii w gorzyckim szpitalu pan Jan trafił do poradni uzależnienia w Raciborzu i na mityngi organizowane w grupach anonimowych alkoholików. – On nie chciał na nie chodzić, a mnie terapia dla osób współuzależnionych bardzo pomagała. Całkowicie wyeliminowałam alkohol z domu. Zrobiłam porządki, podczas których wyrzuciłam nawet kieliszki. Jak pierwszy raz zapraszając rodzinę na urodziny zaznaczyłam, że w naszym domu się nie pije, nikt nie przyszedł. My z kolei chodziliśmy na imprezy w innym terminie niż reszta, żeby ominąć drażliwy problem. Potem ta izolacja była coraz mniejsza. Widocznie potrzebowali więcej czasu, żeby zaakceptować nasze zasady – tłumaczy pani Krystyna. Dziś wie, że poradnia uzależnień uratowała jej życie, choć gotowej recepty nigdy na nie nie dostała. – Zrozumiałam, że muszę przede wszystkim zadbać o siebie, a nie o męża alkoholika, bo skoro on się leczy i jest po tylu terapiach to już wie jak się obronić przed piciem. Wiedziałam, że nie można mu nadskakiwać, traktować jak obłożnie chorego i że z pijanym alkoholikiem się nie rozmawia. Tego nauczyła mnie poradnia – dodaje.
Gdy w alkoholizm wpadł syn, była mądrzejsza o wiedzę i doświadczenia wyniesione z poradni i mityngów, ale z dzieckiem nigdy nie jest łatwiej. – Wiedziałam, że muszę go trzymać krótko. Gdy po alkoholu zaczynał się awanturować i stawiać, dzwoniłam od razu po policję. Po spędzonej nocy na dołku pokorniał. Potem wprowadziłam zakaz wracania do domu pod wpływem alkoholu, więc gdy pił nocował u kolegów. Gdybym mogła założyć kłódkę na lodówkę, to zrobiłabym to. Jak powiedziałam mu kiedyś, że spakuję jego ubrania do worka na śmieci i wystawię za drzwi, nie uwierzył. Zrozumiał, że nie żartuję dopiero wtedy, gdy zmieniłam zamki. Usłyszałam kiedyś od syna, że trudno jest żyć w domu, w którym są tylko zakazy i nakazy, ale ja wiedziałam, że przy alkoholiku trzeba być twardym, nawet jeśli jest twoim dzieckiem. Trzeba dojrzeć do tej twardej miłości, bo tylko ona może je uratować – podsumowuje pani Krystyna. Jej syn leczył się w Branicach, a potem w ośrodku Monaru, ale pomógł dopiero wyjazd za granicę, gdzie znalazł nową pracę i zmienił środowisko.
Pani Krystyna z terapii dla współuzależnionych nie zrezygnowała. Najpierw chodziła dla siebie. Potem dla kobiet, które nie potrafiły uwierzyć, że z każdej sytuacji jest wyjście. Ona już wiedziała, że pierwszy krok jest najtrudniejszy, ale jak się go zrobi, to zawsze znajdzie się ktoś, kto chwyci za rękę i wskaże kierunek. – W swoim postępowaniu trzeba być konsekwentnym, nawet jeśli będą wyrzuty sumienia i będzie bolało serce. Pocieszające jest to, że po takiej terapii potrafimy ochronić siebie i swoje dzieci. I potrafimy zawalczyć o własne szczęście. W domu zawsze słyszałam: co Bóg złączył człowiek niech nie waży się rozłączyć, a na terapii spotykałam pobite i zaszczute żony alkoholików. My mamy prawo do szacunku i do godnego życia. Ja też wiele przeszłam, ale warto było, bo tego doświadczenia i wiedzy nikt mi nie odbierze – podsumowuje.
Katarzyna Gruchot
Poradnia Terapii Uzależnienia i Współuzależnienia będzie pracować do 20 grudnia zgodnie z harmonogramem: poniedziałki 8.00 – 20.00, wtorki 15.00 – 20.00, środy 15.00 – 20.00, czwartki 8.00 – 20.00, piątki 8.00 – 17.00. Rejestracja telefoniczna w godzinach pracy poradni 32 415 38 35.