Mam na imię Marian. Jestem alkoholikiem.
PICIORYSY – życiorysy pisane alkoholem
Za najgorszy moment w swoim piciorysie uznał ten, w którym postawił na alkohol zostawiając w domu na noc młodszego syna. Wiele lat później ten sam syn uratował mu życie zawożąc na odwyk do Branic. Dlatego Marian zwraca dziś szczególną uwagę na to, że choroba alkoholowa dotyczy nie tylko uzależnionych, ale ich całych rodzin
Sukces uczczony alkoholem
Do Raciborza trafił w 1975 roku, wiążąc swoje życie zawodowe z jednym z dużych zakładów pracy. Przełomowy okazał się jednak rok 1994, gdy został członkiem rady nadzorczej. Odbywające się raz w miesiącu spotkania zawsze kończyły się mocno zakrapianą imprezą, a Marian czuł, że właśnie złapał Pana Boga za nogi. – Dla takiego zwykłego pracownika jak ja, to był ogromny awans. Zaczęło mi się wydawać, że jestem kimś, że wszystko mi wolno i mogę pić kiedy chcę. To było głupie, ale tak się wtedy zachowywałem – tłumaczy po latach. W jego rodzinnym domu nigdy nie było alkoholu. Rodzice, którzy przyjechali do niewielkiej wsi pod Głubczycami za pracą, byli bardzo skromnymi, religijnymi i oszczędnymi ludźmi. – W naszym domu był pierwszy w okolicy telewizor i samochód, a mój starszy brat jako pierwszy we wsi zdobył wyższe wykształcenie – wspomina.
Opamiętanie przyszło po powodzi. Miał wtedy plan, na którym się skupił w stu procentach i nie było czasu na alkohol. – Byłem na kierowniczym stanowisku, ale miałem za sobą tylko technikum mechaniczne. Do pracy przychodziło coraz więcej młodych ludzi po studiach, więc zacząłem się obawiać konkurencji. Wiedziałem, że w końcu może nadejść taki moment, że zastąpią mnie kimś innym. Rozpocząłem zaoczne studia na kierunku zarządzanie produkcją – wyjaśnia. W 2004 roku skończył z wyróżnieniem politechnikę i ze świeżym dyplomem w kieszeni poszedł do szefa. Miał nadzieję na podwyżkę, ale od dyrektora usłyszał tylko: ja pana na studia nie wysyłałem, to jest pana problem. – To mnie tak podłamało, że sięgnąłem znowu po alkohol. Piłem przez kilka lat, aż trafiłem na psycholog Małgosię Matusik-Belik, która przyjmowała w moim zakładzie. Próbowałem trwać w niepiciu, ale udało mi się wytrzymać tylko pół roku – opowiada.
W domu znowu zaczęły się kłamstwa i picie po kryjomu. Trzeba było chować pełne butelki i wynosić puste, by nikt się nie domyślił. Mimo wielu starań, wszyscy wiedzieli o chorobie Mariana, tylko on ją wypierał. – Nigdy nie byłem po alkoholu agresywny. Działał na mnie tak, że szukałem miejsca żeby się przespać. Choć w domu nie było nigdy awantur, to mimo wszystko i żona i synowie musieli na to co się ze mną dzieje patrzeć, a do człowieka uzależnionego nie można mieć zaufania – podsumowuje pan Marian i wraca pamięcią do momentu, o którym nie może zapomnieć. – Miałem się zająć młodszym synem, ale tak imprezowałem, że nie wróciłem do domu na noc. Zostawiłem go wtedy samego, bez opieki i nie daje mi to spokoju do dzisiaj. Jestem na siebie zły, że zawiodłem jako ojciec. Teraz muszę z tym żyć – podsumowuje.
Siła wyższa
10 maja 2018 roku powiedział pierwszy raz na głos: Mam na imię Marian. Jestem alkoholikiem. To było na mityngu w klubie „Helios” na Płoni, który wybrał nie bez powodu. – Nie chciałem trafić na Ostróg, gdzie mieszkam, bo to było za blisko ludzi, którzy mnie znają. Obawiałem się, że ktoś mógłby mnie rozpoznać. Te pierwsze słowa były dla mnie trudne, ale nie były wtedy szczere. Wciąż myślałem, że radzenie sobie z piciem jest kwestią czasu – tłumaczy.
Wytrwał w trzeźwości cztery miesiące. – To był ostatni dzień września i z powodu nadgodzin wyszedłem z pracy o 10.00. Byłem wówczas w domu sam, bo żona wyjechała. Zamierzałem pojechać samochodem na przegląd techniczny i gdy go myłem przyszedł do mnie sąsiad z dwoma piwami. Namawiał mnie długo, ale odmówiłem grzecznie tłumacząc, że nie piję. Nie odpuścił. Gdy wróciłem do domu zapukał jeszcze raz i wtedy uległem. Gdy się napiłem, pojawił się głód alkoholu, więc poszedłem do sklepu po więcej. Wpadłem wtedy w ciąg i nie byłem w stanie dotrzeć do pracy. Syn zorientował się, że coś ze mną jest nie tak, bo nie odbierałem telefonów. Przyjechał do Raciborza i zawiózł mnie najpierw do psychiatry, a potem na odwyk do Branic. To mnie uratowało. Jestem szczęśliwy, że tak zrobił, bo nie wiadomo jak by się to skończyło – mówi pan Marian, który dopiero w Branicach zrozumiał jak bardzo podstępną chorobą jest alkoholizm.
W szpitalu trafił na Janusza Gawlika, kierownika oddziału uzależnień, który został jego terapeutą. – Przegadałem z nim wiele godzin i teraz wiem, że to jest choroba, z którą będę się zmagać do końca życia. Żeby nie wrócić do alkoholu muszę się cały czas wzmacniać chodząc na spotkania z terapeutami i innymi alkoholikami – mówi Marian.
Jak sam podkreśla, po kilku tygodniach terapii odzyskał wiarę nie tylko w siebie, ale i w Boga. – To było w listopadzie. Poszedłem na niedzielną mszę do kościoła znajdującego się na terenie szpitala. Miałem silną potrzebę oczyszczenia się z grzechów. Usiadłem w jednej z ostatnich ławek i zobaczyłem księdza proboszcza, który zmierzał w kierunku konfesjonału. Moja spowiedź trwała długo. Towarzyszyły mi różne uczucia, od smutku, poprzez przeogromny żal za moje grzechy, aż po nieopisaną radość. Pamiętam, że miałem twarz mokrą od łez. Dostałem rozgrzeszenie i pojawiłem się w kościele po tygodniu, dwóch i trzech tygodniach. Za każdym razem siadałem w tej samej ławce. W żadną z tych niedziel ksiądz proboszcz nie podchodził do konfesjonału, nikt nie przystępował do spowiedzi. Myślę sobie, że ktoś patrzył na mnie, rozumiał moje potrzeby i uczynił to, co było dla mnie ważne, czyli akt spowiedzi i oczyszczenia duszy. W niedzielę, kiedy się wyspowiadałem, czułem obecność kogoś potężnego, kogoś, kto chce dla mnie jak najlepiej, kogoś, kto pokieruje moimi dalszymi krokami i będzie czuwał i wspierał mnie w moim dążeniu do trzeźwości. To jest moja siła wyższa. Jej nie widać, nie słychać, ale ona potrafi dać tyle wiary, tyle nadziei, że warto żyć i być trzeźwym – mówi Marian.
Najważniejszy cel to trzeźwość
Po trzymiesięcznym odwyku w Branicach najbardziej bał się pustki po powrocie do domu. Szukał kontaktu z terapeutami, którzy by mu pomogli utrzymać abstynencję, ale poradnia była już wtedy nieczynna. Informacje na temat Miejskiego Centrum Profilaktyki „Drogowskaz” znalazł w internecie. Poradnia działała wcześniej codziennie przez osiem godzin, a w centrum były dyżury kilka razy w tygodniu. Chętnych do skorzystania z porady było tam wielu, a możliwości przyjęcia wszystkich niewielkie. Nie chciał i nie mógł czekać, więc kiedy zadzwonił i trafił na kuratora sądowego Marka Wieczorka, ten od razu zauważył jak bardzo jest zdesperowany. Chociaż nie było wtedy specjalisty do spraw uzależnień, przyjął go i wysłuchał jeszcze tego samego dnia. Potem umówił z terapeutką Małgorzatą Matusik-Belik. – Z Markiem widzimy się co najmniej raz w miesiącu w „Drogowskazie”, a z Małgosią w poradni przy Klasztornej. To mi naprawdę bardzo dużo daje. Wracam z tych spotkań zawsze wzmocniony. Dopiero teraz wiem jak żyć i dopiero teraz chce mi się być trzeźwym. Zauważam piękną przyrodę, która jest wokół mnie, czuję zapachy i smaki. Nie chcę tego wszystkiego stracić. Dziś w moim życiu liczą się trzy rzeczy: moja trzeźwość, moja rodzina i moja praca. Jeśli uda mi się je zachować, będę szczęśliwy – podsumowuje Marian.
Zaczął od zmiany środowiska, w którym stał się alkoholikiem. Zerwał kontakty ze znajomymi, z którymi wcześniej pił i żeby na nich nie trafiać, zmienił trasę spacerów i drogę dojazdu z pracy do domu. Przestał wchodzić do lokali oraz sklepów, w których był alkohol i unika spotkań towarzyskich. Z domu zniknął cały alkohol i wszystkie uroczystości rodzinne odbywają się bez niego. – Miałem niedawno taką sytuację, że zadzwonił do mnie kolega, z którym studiowałem, pracowałem i popijałem. Wiedział, że byłem po terapii w Branicach, ale na siłę chciał mnie wyciągnąć w sobotę na piwo. Gdy mu wytłumaczyłem, że jestem uzależniony i już nie piję, uznał że mi dosłownie „odbiło”. Niektórzy tak reagują i to bywa trudne, dlatego nie kontaktuję się z ludźmi, którym nie mogę ufać – podsumowuje Marian.
W grudniu czeka go kolejna wizyta u terapeuty w poradni uzależnień i już pojawiają się obawy, że może to być jego ostatnie spotkanie w tym miejscu, bo pieniądze przyznane placówce przez urząd miasta pozwolą na jej funkcjonowanie tylko do 20 grudnia. – Ktoś kto nie zna problemu uzależnienia mógłby pomyśleć, że przecież można skorzystać z wizyt prywatnych. Prawda jest jednak taka, że alkoholicy to ludzie tonący w długach, którzy nie mają pieniędzy na takie wydatki. Trzeba też pamiętać o tym, że pomocy potrzebują także ich rodziny – mówi Marian, który w przyszłym roku będzie mógł przejść na emeryturę. Ma nadzieję, że wtedy uda mu się nadrobić czas, który stracił na piciu. Marzy o tym, by razem z żoną zacząć podróżować, bo tych wspólnych wyjazdów nie było zbyt wiele i by odzyskać szacunek najbliższych. – Bycie trzeźwym to coś, co robię przede wszystkim dla siebie, ale również dla moich dzieci i wnuków. Jestem z nich bardzo dumny, bo wiele osiągnęli. Starszy syn jest doktorem habilitowanym Polskiej Akademii Nauk i aktualnie pracuje na Antarktydzie. Młodszy skończył zarządzanie turystyką, zna biegle kilka języków i pracuje w jednym z największych biur podróży w Polsce. Mam dla kogo żyć i teraz muszę się sprawdzić jako mąż i ojciec. I muszę przekonać innych, że można mi zaufać. Wszystko jest możliwe do zrealizowania, tylko muszę być trzeźwy – podsumowuje pan Marian.
Katarzyna Gruchot