Łucja Hlubek - pani magister z Opawskiej
Zawsze powtarzała ze śmiechem, że ksiądz, lekarz i aptekarz są gwarancją, że pochodzi z porządnej rodziny. Gdyby do swych znanych braci Jerzego i Herberta dodała jeszcze pomagającą chorym mamę, wszechstronnie wykształconego tatę i stryja, który był pierwszym proboszczem w Borucinie, nikt nie miałby wątpliwości kim są dla ziemi krzanowickiej pochodzący z Moraw Hlubkowie. Ale raciborzanie pamiętają przede wszystkim Łucję Hlubek, która kojarzy im się nieodłącznie z apteką przy ulicy Opawskiej.
Jak chemia wygrała z historią
Łucja urodziła się 24 czerwca 1925 roku w Borucinie, gdzie jej rodzice wynajmowali przy ulicy Grunwaldzkiej mieszkanie. Karol Hlubek był nauczycielem historii i matematyki, a potem kierownikiem szkoły podstawowej w Bojanowie. Jego żona Helena zajmowała się trójką dzieci: Jerzym, Łucją i Herbertem, ale wszyscy we wsi wiedzieli, że można do niej przyjść po poradę w kwestii zdrowia lub ziołolecznictwa. Potrafiła robić zastrzyki, a medycyna była jej tak bliska, że gdy najstarszy syn otworzył w Krzanowicach gabinet lekarski, przez wiele lat w nim pomagała.
W 1936 roku Łucja ukończyła szkołę podstawową, a potem trafiła do Gimnazjum Sióstr Urszulanek. W prowadzonym w tym czasie pamiętniku odnotowała, że jej ulubionym przedmiotem jest historia, którą pokochała dzięki młodemu, pełnemu zapału nauczycielowi. Kto wie, jak potoczyłyby się losy zdolnej uczennicy, gdyby nie przymusowa przeprowadzka i co za tym idzie, zmiana szkoły. Wszystko za sprawą decyzji władz, które przeniosły pana Karola do leżącego niedaleko Oleśnicy Bierutowa, a potem Wałbrzycha. Niemcom przeszkadzało to, że w domu Hlubków mówiło się po morawsku, a dyrektor szkoły nie uchodził za oddanego Rzeszy, przykładnego nauczyciela. Jego kręgosłup miała wyprostować praca na czysto niemieckich ziemiach, gdzie pod koniec 1938 roku trafił razem z całą rodziną.
Łucja kończyła tam gimnazjum i był to czas, gdy historię zastąpiła fascynacja chemią. W rodzinie wspomina się do dziś z jaką łatwością przychodziła jej nauka wzorów i to, że na jej decyzje życiowe miała wpływ praca społeczna mamy i medyczne studia starszego brata. W 1944 roku Łucja zdała pomyślnie egzamin dojrzałości, a jej brat Herbert, późniejszy duszpasterz akademicki, tak wspominał koniec wojny w książce „Powroty do dziedzictwa ks. Herberta Hlubka” prof. Anieli Dylus: „13 stycznia 1945 roku ruszyła wielka ofensywa sowiecka od Wisły aż do Odry, jednak na terenie okręgu wałbrzyskiego od stycznia do 8 maja, do kapitulacji Niemiec, nie było działań wojennych. Początkowo, kiedy weszli Rosjanie, wszystko odbyło się pokojowo. Na drogach widać było sowietów, a w drugą stronę maszerowali Niemcy. Potem przyszły następne jednostki radzieckie i zdarzały się straszne rzeczy w stosunku do młodych kobiet. Gwałty były nagminne. Siostra już była dojrzałą kobietą. Mieszkała z koleżanką na górze naszego domu w Wałbrzychu. Chowały się, gdy żołnierzom radzieckim zdarzało się wchodzić do domu. W pokoju była wnęka, a w niej duża, trzydrzwiowa szafa. Jak ktoś nadchodził, one się chowały. Kiedyś żołnierze nakryli je w łóżku. Skulone pod kołdrą wyglądały jak dzieci. Żołnierze odeszli. Miały szczęście. Gdyby coś się stało, nie wiem co bym zrobił” – mówił ks. Herbert Hlubek. Siostrę uważał z całej trójki rodzeństwa za najinteligentniejszą. Do końca życia łączyła go z nią silna więź emocjonalna.
Dziewczyna na motorze
W 1947 roku Łucja rozpoczęła studia na wydziale farmaceutycznym Akademii Medycznej we Wrocławiu. – Mój ojciec, który skończył na tej uczelni podczas wojny cztery semestry na wydziale lekarskim, a potem kontynuował naukę od 1946 roku, namawiał ciocię na medycynę. Poszła nawet z ciekawości na zajęcia w prosektorium, ale już po pierwszej sekcji zwłok wiedziała, że to nie jest dla niej – mówi bratanica Alicja Wilkus i dodaje, że choć o czasach studiów niewiele ciocia opowiadała, to wiadomo, że należała do koła farmaceutów.
Jako pierwszy powrócił w rodzinne strony Jerzy Hlubek, który w 1950 roku z nakazem pracy trafił do krzanowickiego szpitala. Po nim w Borucinie zamieszkali jego rodzice, do których dołączyła wkrótce Łucja. – Najpierw mieszkała razem z nimi, potem wynajmowała pokój u znajomej w domu przy ulicy Willowej w Raciborzu. Po śmierci babci wróciła do Borucina, by zaopiekować się dziadkiem. Pracowała już wtedy w Raciborzu w aptece, więc na czas jej nieobecności tato przywoził dziadka do naszego domu w Krzanowicach, a potem go odwoził. Ciocia nie miała prawa jazdy na samochód, ale od wczesnych lat młodości jeździła na motorze i robiła to wyczynowo. W 1956 lub 1957 roku wiozła mojego tatę do pacjenta, gdy wjechała w nich ciężarówka. Tata miał niewielkie odrapania, a ciocia ze wstrząsem mózgu i wieloma złamaniami leżała przez trzy miesiące w szpitalu. Była długo nieprzytomna. Mama opowiadała mi, że jak tylko odzyskała świadomość mówiła cały czas o aptece i przypominały jej się wszystkie wzory chemiczne. Po tym wypadku nigdy już nie odzyskała sprawności w złamanej ręce. Gdy robiła w swoim mieszkaniu jakieś przyjęcie to mama wysyłała nas z siostrą, by jej pomóc w przygotowaniach, a potem w posprzątaniu po gościach – opowiada Alicja Wilkus.
Wigilię spędzała zawsze z bratem Herbertem i rodzicami, a po ich śmierci ze swoim mężem Pawłem, za którego wyszła w maju 1976 roku. – Ciocia miała już wtedy 51 lat. Paweł Lamaczek był emerytowanym stolarzem z Bieńkowic i wdowcem z trójką dorosłych dzieci: Małgorzatą, Ottem, który przejął po ojcu stolarnię i Bernardem. Lamaczków znała od lat, bo przyjaźnili się z naszymi rodzicami, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. Jeździliśmy wspólnie do Szymocic, a w tych wyjazdach towarzyszyła nam często ciocia, która dojeżdżała do nas na motorze. Ślubu kościelnego udzielał im w Gliwicach wujek Herbert, a cywilny odbył się w raciborskim USC. Potem wszyscy bawili się na weselu zorganizowanym w „Jubilatce” w Oborze – tłumaczy pani Wilkus.
Apteka przy Opawskiej
Pierwsze doświadczenia zawodowe zaczęła zdobywać w kwietniu 1945 roku rozpoczynając praktykę w aptece w Piaskowej Górze. Kontynuowała ją w Policach Zdroju, a następnie w Szczawnie Zdroju. Świetnie się w tej pracy czuła i nie bez znaczenia pozostawał fakt, że w tamtym czasie przynosiła do domu najwięcej pieniędzy.
W 1952 roku otrzymała dyplom i z nakazem pracy trafiła do apteki w Strzelcach Opolskich, skąd przeniosła się później do Raciborza. Od samego początku kierowała w mieście apteką przy ulicy Opawskiej, która mieściła się na początku w kamienicy numer 31, a potem 33. – Kiedy w 1976 roku rozpocząłem tam pracę, apteka zajmowała oba lokale, ale w starszym znajdowały się jej magazyny, a w nowym budynku umieszczono ekspedycję, izbę recepturową, laboratorium, zmywalnię, gabinet kierownika i biuro. Apteką kierowała Łucja Hlubek. Jej pierwszym zastępcą był w tym czasie Andrzej Rolski, który po przejściu pani Łucji na emeryturę objął jej stanowisko, a drugim zostałem ja. Oprócz nas pracowały tam jeszcze techniczki farmacji: m.in. Roma Kaczanowska, czy Anna Rusin – tłumaczy Ludwik Napierała i opowiada o swojej pracy, która polegała m.in. na przygotowywaniu leków robionych. – Brakowało przede wszystkim kropli do oczu. Robiliśmy na przykład popularny sulfacetamid, stosowany w zapaleniach spojówki i rogówki. Mieliśmy w aptece, jako jedni z nielicznych, lożę z nawiewem laminarnym, dzięki której sporządzaliśmy leki w warunkach aseptycznych. Działało to tak, że powietrze przechodząc przez odpowiednie filtry zostawało oczyszczone z drobnoustrojów i cząstek. Wykonywane w takich jałowych warunkach leki były potem brane do analizy jakościowej i ilościowej, którą przeprowadzało się w katowickim laboratorium i muszę przyznać, że nasza apteka miała zawsze bardzo dobre wyniki – podsumowuje.
Jako kierowniczka apteki pani Łucja miała sporo pracy biurowej i administracyjnej, dlatego bardzo ucieszyła się gdy wreszcie otrzymała upragnione spółdzielcze mieszkanie w Raciborzu. Przeprowadziła się do niego razem z ojcem. – To były dwa pokoje na trzecim piętrze, które nazywała swoim królestwem. Jej pasją stały się podróże. Jeździła na organizowane przez Orbis wycieczki do Jugosławii, Czechosłowacji, Rumunii, Bułgarii, na Węgry i do NRD – wyjaśnia pani Alicja i przyznaje, że na jeden dzień trafiła jako wolontariuszka do apteki pani Hlubek. – Ciocia uczyła mnie pracy, którą wykonywały fasowaczki, czyli panie, które zajmowały się odważaniem, odliczaniem i pakowaniem zgodnych z receptą porcji leków. Ona była bardzo wymagająca, a praca bardzo nudna, więc skończyło się na tym jednym dniu – wspomina ze śmiechem pani Alicja.
Gdy po śmierci męża Łucja Hlubek-Lamaczek została sama, jej młodszy brat Herbert codziennie do niej dzwonił. – Któregoś dnia nie odebrała, więc pojechaliśmy z mężem zobaczyć co się stało. Pamiętam dokładnie, to było 4 grudnia 1999 roku. Gdy dotarliśmy na miejsce, już nie żyła – wspomina Alicja Wilkus. Pani Łucja, zgodnie ze swoją wolą została pochowana na cmentarzu w rodzinnym Borucinie, gdzie spoczęła obok rodziców.
Katarzyna Gruchot