Egoizm i ofiara, czyli tetraptyk o rodzinie
ks. Łukasz Libowski przedstawia
Tym razem garść uwag, zebranych w cztery punkty, poprzedzone i zwieńczone krótkimi notami, o rodzinie. To temat zawsze aktualny: nigdy o nim dość.
Najpierw nota wstępna. Otóż uważają niektórzy, że księża nie powinni wypowiadać się na temat rodziny, bo nic o rodzinie nie wiedzą. Takie postawienie sprawy jest nieporozumieniem. Owszem, my, księża, nie znamy kwestii rodzinnych z doświadczeń ze swoją własną rodziną, ale przecież znamy je stąd, że duszpasterzujemy pośród rodzin, że jako duszpasterze towarzyszymy rodzinom; no i pochodzimy z rodzin. Sądzę, że niejeden ksiądz wie o rodzinie więcej nawet niż ktoś, kto ma rodzinę, ponieważ ten drugi swą wiedzę familiologiczną czerpie z autopsji, ewentualnie z relacji kolegów i koleżanek, podczas kiedy ksiądz ma wiedzę o rodzinie przekrojową.
Rzecz pierwsza. Raz po raz daje się słyszeć sąd, że oto rodzina z wielu względów jest obecnie w kryzysie. Mam w związku z tym stwierdzeniem mieszane uczucia: zgadzam się i nie zgadzam się na nie jednocześnie. Nie mogę przystać na tę opinię z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że stanowi ją teza ogólna. A o tego typu tezach, taka już ich natura, trudno orzec, czy są prawdziwe, czy nie. Jeśli bowiem podamy racje jednego rodzaju, będzie odnośne twierdzenie prawdziwe, jeśli natomiast sformułujemy argumenty rodzaju drugiego, twierdzenie to okaże się fałszywe. I po drugie: nie wydaje mi się, żeby kryzys, jak to sugeruje się chyba w przytoczonym sądzie, był, raz, rzeczywistością negatywną i żeby był, dwa, stanem wyjątkowym. Wszak mniemam, że całkiem rozsądna jest teza, która głosi, iż, przeciwnie, kryzys jest, raz, albo doświadczeniem neutralnym, albo nawet pozytywnym – bo stwarza nowe szanse i możliwości – i, dwa, że jest stanem w życiu rodziny – i w ogóle w życiu ludzkim – permanentnym. Z kolei zgadzam się z przywołanym sądem o tyle, że dostrzegam poważny czynnik, który utrudnia funkcjonowanie rodziny, a którego to czynnika wcześniej albo nie było, albo który to czynnik nie grał wcześniej tak znaczącej roli: stanowi ten czynnik określony sposób myślenia, jaki rozprzestrzenia się w naszych głowach. Z tym, że ów sposób myślenia zaburza w ogóle nasze międzyosobowe stosunki, a zwłaszcza stosunki rodzinne, to jest szczególny przypadek stosunków międzyludzkich.
Próba charakterystyki owego sposobu myślenia to sprawa do obrobienia tu wtóra, nieprosta. Na chwilę obecną rzec mogę tak – bardzo ostrożnie pragnę się tu wypowiedzieć: zasadniczym rysem myślenia, które, jak powiadam, utrudnia nam układanie naszych interpersonalnych relacji, w tym więzi rodzinnych, jest brak ofiarności albo egoizm czy indywidualizm, czy też – bo słowa te mają jednak dla nas zabarwienie dość pejoratywne – skupienie się na sobie. Myślenie to wyraża się w przekonaniach takich, jak: „Mam potrzeby, które chcę zaspokoić”, „Mam prawo do rozwoju, do samorealizacji”, „Chcę się spełnić”, „Mam prawo do zebrania całej gamy rozmaitych wrażeń, doświadczeń”. Wymienione przekonania i im podobne nie są same w sobie złe, ale jeśli żywimy ich sporo, to niekorzystnie wpływają one na to, jak odnosimy się do ludzi, do bliskich. Tymczasem dobre współżycie z innymi wymaga ofiary: nie wiem, czy to nie wyłącznie jedna wielka ofiara. Im więcej w mojej więzi z drugim poświęcenia, tym wieź ta lepiej stoi. Czy za egoistyczny sposób myślenia ponosimy winę? Czy za taki sposób myślenia jesteśmy odpowiedzialni? Nie wiem. Intuicja podpowiada mi, że o ile decydujemy się na takie myślenie świadomie i dobrowolnie, o tyle nie możemy się od winy wymówić.
Płaszczyzna naszego tetraptyku trzecia. Nie na darmo powtarzamy, że rodzina to podstawowa komórka społeczna; choć uważam, że najczęściej wypowiadamy to zdanie powierzchownie, nie uprzytamniając sobie jego ciężaru gatunkowego. Tak, rodzina jest naprawdę ważna. Są rzeczy, od których w społeczeństwie nic nie zależy albo zależy niewiele. Ale rodzina to taki akurat fenomen, że zależy od niego w społeczeństwie wszystko. Zdrowa, silna rodzina to zdrowi, silni ludzie, a zdrowi, silni ludzie to zdrowe, silne społeczeństwo; rodzina słaba i chora to słabe i chore społeczeństwo. Jesteśmy tacy, jakie są nasze rodziny, jakimi uczyniły nas nasze rodziny. Jakkolwiek nie wolno zapomnieć, że istnieje i zależność odwrotna, równie ważka: nasze rodziny są takie, jacy my jesteśmy, jakimi my te rodziny czynimy.
I rzecz ostatnia, praktyczna. Co możemy dla rodziny zrobić? Trzy odpowiedzi nasuwają mi się na myśl. Pierwsza, chyba najważniejsza – dotyczy każdego z nas: czuwać nad swoim egoizmem, swój egoizm trzymać w ryzach, zaciągać mu cugle: trzeba, bo koń to narowisty! Jeśli przychodzi nam wybierać – a często los tak zdarza – albo ja, albo drugi, raczej wybierać drugiego. Oczywiście, są sytuacje, niekiedy częste, czasem zupełnie od nas niezależne, kiedy wybrać należy siebie i swoje sprawy – jasne. Ale tu chcę powiedzieć o pewnym fundamentalnym nachyleniu naszej egzystencji. Po drugie: byłoby dobrze, gdyby każda rodzina miała jakąś strategię funkcjonowania, pewien program działania, rozmyślnie sformułowany i przyjęty; zresztą każdy człowiek winien taki program mieć. Bo nierzadko jest tak, że wartości, dla których żyjemy, podsuwa nam po prostu przypadek. Jeśli chcemy żyć rozsądnie, sensownie, musimy wiedzieć, co dla nas ważne, na co kładziemy akcent, a czego chcemy unikać. I odpowiedź trzecia: „podglądać” wspaniałe rodziny z sąsiedztwa, ze środowiska, w którym się obracamy, i inspirować się nimi, może nawet z nimi się zaznajomić. Po coś w końcu siebie nawzajem mamy!
Na ostatek krótkie dopowiedzenie, aby nie było w tej materii wątpliwości. Z uwagami, które tu przedstawiłem, nie trzeba się zgadzać. W tym sensie nie trzeba się z nimi zgadzać, że nie stanowią one wykładu nauki kościoła. To po prostu moje prywatne spostrzeżenia. Być może nie są one warte funta kłaków, a być może, w co wierzę, coś w nich jest.