Wanda Wąsik, farmaceutka z zasadami
Jej wizytówką był śnieżnobiały, wykrochmalony i odprasowany na kant fartuch, z którym w pracy nigdy się nie rozstawała. Podobnie było z zasadami, którym pozostała wierna do końca życia. W farmacji widziała misję. Chciała służyć i pomagać ludziom, dlatego jej apteka nigdy nie stała się sklepem kuszącym promocjami.
Porządek rzecz święta
O tym, że ma mieć na imię Anna, a nie Wanda, jak chcieli rodzice, zadecydował ksiądz podczas chrztu. Dla domowników i znajomych do końca życia została jednak Wandą. Przyszła na świat w przeddzień wigilii 1932 roku, więc jej ojciec Henryk postanowił, że pierwszą choinkę przygotuje dla swojej pierworodnej córki sam. Przystroił ją zakupionymi na tę okazję bombkami, a jedna z nich, uratowana z wojennej tułaczki, stała się rodzinną pamiątką przekazywaną z pokolenia na pokolenie.
Szebestowie przyjechali na Kresy najprawdopodobniej z powodu pracy, którą pan Henryk znalazł na kolei, a pochodząca z Krosna Kazimiera w szkole. Dobrze zarabiali, mieszkali w pięknym domu wyposażonym w eleganckie meble, ale dzieciństwo Wandy, spędzone w Chodorowie, mieście słynącym z jednej z najnowocześniejszych w Europie cukrowni, słodkie jednak nie było. – Mama opowiadała, że Rosjanie wpadali w nocy do domów Polaków i wywozili kogo się dało na Syberię. Nieraz to były całe rodziny, innym razem tylko dzieci, dlatego młodsza siostra mamy, czteroletnia Krysia spała z tabliczką identyfikacyjną na szyi. To był koszmar, który się wrył w pamięć dziecka – mówi córka pani Wandy, Małgorzata Homola i dodaje, że pod koniec wojny dziadkowie wraz z dziećmi wyjechali do Krosna, gdzie zamieszkali w rodzinnym domu pani Kazimiery.
W Krośnie Wanda skończyła Państwowe Liceum i Gimnazjum im. Mikołaja Kopernika i całym sercem zaangażowała się tam w działalność harcerską, którą rozpoczęła w listopadzie 1945 roku. Oprócz pracy społecznej lubiła zajęcia z chemii i biologii, które wymagały nie tylko dobrej pamięci, ale przede wszystkim precyzji i dokładności. Akurat na te cechy w jej rodzinnym domu zwracano dużą uwagę. Nie było w nim miejsca na czułości, za to bezwzględnie przestrzegano dyscypliny. – Dziadek potrafił obudzić mamę w środku nocy, gdy zobaczył, że na krześle leżą niepoukładane ubrania. W maturalnej klasie zerwał ją kiedyś z łóżka o piątej rano, bo zauważył, że na mundurku nie ma guzika. Moja mama była perfekcjonistką, ale została tak wychowana, że nie potrafiła okazywać uczuć. Gdy zobaczyła kiedyś jak przytulam syna, który wrócił ze studiów na weekend do domu, to powiedziała; nawet nie wiesz jak ja ci dziecko zazdroszczę, że ty tak potrafisz. Ja tego nigdy nie umiałam – tłumaczy pani Małgorzata.
W 1951 roku Wanda rozpoczęła studia na wydziale farmacji Akademii Medycznej we Wrocławiu. Finansowo wspierał jej edukację stryj Adam Szebesta, znany katowicki neurolog, który pomagał obu bratanicom. – Mama mieszkała na stancji w dzielnicy Krzyki. Opowiadała, że farmacja była bardzo wymagającym kierunkiem. Przed sesją zawieszała z koleżanką koce w oknach, żeby żadne widoki, zapachy i odgłosy z zewnątrz nie przeszkadzały im w nauce. W wolnych chwilach lubiła chodzić do teatru i opery i najprawdopodobniej tam poznała mojego tatę, który studiował weterynarię – mówi pani Homola.
Pietrowickie wyższe sfery
Stanisław Wąsik zaraz po studiach trafił z nakazem pracy do Pietrowic Wielkich, gdzie wkrótce dołączyła do niego, poślubiona w 1955 roku, żona. Zamieszkali w domu przy dzisiejszej ulicy Mickiewicza (wtedy Sudzickiej), skąd pani Wanda dojeżdżała codziennie do raciborskiej Apteki „Pod Łabędziem”, mieszczącej się przy placu Wolności. Kierowała nią wtedy Franciszka Polaczek, od której młoda farmaceutka nauczyła się solidnej pracy aptekarskiej i zasad, których trzeba było bezwzględnie przestrzegać. – Od tej pory, jak przyszedł ktoś do pracy w aptece w niewykrochmalonym, albo niewyprasowanym fartuchu, to od razu dostawał od mamy reprymendę – wspomina pani Małgorzata.
Gdy na parterze domu doktora Romana Selańskiego powstała pierwsza w powojennych Pietrowicach apteka, pani Wanda rozpoczęła w niej pracę.
– Selańscy i Wąsikowie to były dla nas „wysokie progi”, bo pochodzili z inteligenckich rodzin i byli gruntownie wykształceni. Nie mogło ich zabraknąć na żadnej zabawie karnawałowej, organizowanej w remizie strażackiej przez mojego ojca, prezesa OSP. Pamiętam takie zdjęcie, na którym Wanda tańczy z nim w parze. To była dusza towarzystwa i niezwykle serdeczna osoba – wspomina Paweł Newerla.
Gdy panu Stanisławowi zaproponowano pracę w Krzanowicach, Wąsikowie przeprowadzili się do mieszkania w budynku dzisiejszego urzędu miasta. – Na górze urzędował przewodniczący gminnej rady narodowej, a na parterze była biblioteka, lecznica dla zwierząt, w której znalazł pracę ojciec i nasze mieszkanie. Na początku mama dojeżdżała do apteki w Pietrowicach. Tato podwoził ją do Lekartowa samochodem, a stamtąd przesiadała się na pociąg – mówi Małgorzata Homola. Potem dla pana Stanisława zbudowano pierwszą w powiecie raciborskim lecznicę weterynaryjną ze stacjonarnym leczeniem dla dużych zwierząt i salą operacyjną, a dla pani Wandy aptekę koło dworca kolejowego, w której pracowała przez wiele lat.
Paweł Newerla poznał Wąsików w drugiej połowie lat 70., gdy pracował jako radca prawny w spółdzielni produkcyjnej w Krzanowicach. – Oni mieszkali nad apteką, a Bagińscy, z którymi się przyjaźnili, nad ośrodkiem zdrowia. Ponieważ na wsi nie było wtedy żadnego życia kulturalnego, urządzali sobie na przemian proszone kolacje. Z Wąsikami przyjaźnili się też Lebkowie, bo Stanisław i Sędzisław byli kolegami z jednego podwórka w Sosnowcu. Wanda wcześnie owdowiała, bo Stanisław zmarł na zawał w 1978 roku. Nie przestała być jednak aktywna towarzysko, często zapraszała nas i innych przyjaciół do swojego domu – opowiada pan Paweł.
Apteka to nie sklep
W aptece pani Wandy był zawsze idealny porządek i nawet obudzona w środku nocy wiedziała gdzie co leży. – Podziwiałam jej cierpliwość, gdy po godzinie przygotowywania jakiegoś leku w opłatku zaczynała wszystko od początku, bo uznała, że nie zmieściła się idealnie w proporcjach składników. Wymagała wiele od siebie, ale i od pracowników, którzy w jej aptece musieli mieć zawsze czyste i wyprasowane fartuchy – mówi pani Małgorzata i dodaje, że często spotykała się z bardzo pozytywnymi opiniami ludzi, którzy przychodzili do apteki jej mamy i pytali: nie ma tej starej aptekarki? Bo ona to tak umiała doradzić. – W czasach, gdy w aptekach brakowało leków, szczególnie tych zagranicznych, na Wandę zawsze można było liczyć. Jeśli tylko mogła pomóc, chętnie to robiła. O niej zawsze wszyscy mówili dobrze, bo była otwarta na ludzi. Pamiętam też jej oburzenie, gdy jedna z pracownic wytarła w kuchni ręce w ścierkę, zamiast w ręcznik. Taki brak zasad czystości był dla Wandy nie do pomyślenia – podsumowuje pan Newerla.
Pracujący w krzanowickiej przychodni doktor Marian Szmig współpracował z panią Wandą przez wiele lat. – Była farmaceutką z krwi i kości. Miała ogromną wiedzę na temat leków i zasady, których się trzymała. Nie było nikogo, kto by ją mógł zmusić do sprzedaży czegoś, do czego nie była przekonana. Potrafiła też zadzwonić do mnie, albo do doktora Bagińskiego i przywołać nas do porządku, gdy bazgraliśmy na receptach, które ona musiała realizować w aptece – wspomina.
Gdy na początku lat 90. farmaceuci zaczęli wykupować apteki, w których wcześniej pracowali, pani Wanda dostała sygnał, że jeśli sama nie zainwestuje, zrobi to ktoś inny i wtedy nowy właściciel może ją pozbawić pracy. – Nie byłyśmy do tego pomysłu przekonane, ale zapożyczyłyśmy się i dostałyśmy koncesję na prowadzenie apteki. 500 metrów kwadratowych powierzchni w aptece przy dworcu szybko okazało się zbyt dużym wyzwaniem, dlatego kupiłyśmy potem niewielki budynek przy Rynku, gdzie wkrótce się przeniosłyśmy – wyjaśnia pani Homola.
Kiedy pani Wanda skończyła 70 lat, zgodnie z przepisami, nawet we własnej aptece nie mogła już pełnić funkcji kierownika. Zatrudniła na to miejsce Syryjczyka, który miał niezłą głowę do interesów i plan jak szybko zarobić duże pieniądze. – To był niesamowity handlowiec, a mama go lubiła, bo był uczciwy, czysty i pedantyczny. Gdy w niedzielę rano ludzie wracali z kościoła, on stał przed apteką w wykrochmalonym fartuchu i wołał: babcie, babie kochane, chodźcie do apteki po maści na boleści wszystkie. Był przystojny, a przy tym sympatyczny, więc ludzie wychodzili zawsze zadowoleni. Kiedy zarobił wystarczająco dużo, by otworzyć własną aptekę, odszedł – tłumaczy.
Gdy nastały czasy komputerów, pani Wanda kategorycznie odmówiła pracy w aptece, w której liczydło miała zamienić na klawiaturę. W końcu tak opanowała świat techniki, że w wieku 82 lat wprowadzała swoje hasło i w ciągu kilku minut potrafiła zrobić zestawienia sprzedaży. Czasy komercji ją jednak przerażały. – Przyszła kiedyś bez zapowiedzi do ekspedycji i była zaskoczona tym, że jakaś pani kupująca w naszej aptece dostała punkty, za zbieranie których otrzymywało się żelazko. Mama nie mogła tego pojąć, jak można nagradzać kogoś, kto musi wydawać pieniądze na leki, bo jest po prostu chory. Tak się tym zdenerwowała, że kazała mi wyrzucić wszystkie kupony promocyjne, na druk których wydałam sporo pieniędzy. Powiedziała, że dopóki żyje, takich praktyk w naszej aptece nie będzie. Miała swoje zasady i była im do końca wierna – podsumowuje córka.
Pani Wanda zmarła 26 stycznia 2015 roku. Spoczęła na cmentarzu w Krzanowicach obok męża Stanisława
Katarzyna Gruchot