Co jeszcze mam dla Ciebie zrobić?
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Barok w najczystszej postaci!
Od jakiegoś już czasu towarzyszy mi w moim kroczeniu przez tę szczęsną-nieszczęsną rzeczywistość, którą nazywamy życiem, obraz Giovanniego Antoniego Gallego (urodził się przed 16 stycznia 1585 r. [to data jego chrztu], zmarł natomiast w r. 1652), włoskiego artysty doby baroku. Ponieważ dzieło to przedstawia zmartwychwstałego Chrystusa – dokładnie zaś, zgodnie ze swym tytułem, Chrystusa zmartwychwstałego, który pokazuje swoje rany – obecny czas, tj. – jak stanowi kalendarz liturgiczny – oktawa Wielkiej Nocy, idealnie nadaje się do tego, żeby przy onym płótnie się zatrzymać i chociaż przez chwilę nim się zająć. Tzn. żeby przynajmniej powierzchownie je przeanalizować i, co ważniejsze, żeby poddać się jego, jak bym to ujął, mocy budującej, a zatem oddziaływaniu, za pomocą którego niejako pcha on człeka w jego rozwoju – rozwoju możliwie szeroko pojętym – naprzód.
Widzimy na malowidle Gallego frontalnie do nas przedstawionego Chrystusa; widzimy go trochę więcej niż w połowie jego postaci. Stoi Chrystus w wykroku, tak, iż zdaje się, jakby szedł w naszą stronę, prosto ku nam, prosto na nas. Wyłania się on tu przed nami z ciemności. Głęboka to ciemność, czarna to ciemność; niczego nie można w niej zobaczyć. I ciemność to – dlatego, że niczego w niej nie widać – rzekłbym, dość nieokreślona: może ona osłaniać jakiekolwiek, może skrywać ona każde wnętrze; a nie tylko przecież wnętrze! Z tą głęboką, nieprzeniknioną ciemnością kontrastuje ukazany na jej tle biały, jaśniejący Chrystus. Jest nagi. Jego biodra i dolną połowę jego torsu oplata obszerna, zdobnie udrapowana, śnieżna tkanina, materiał jakiś – o czym można się przekonać, przyglądając się jego fakturze – szlachetny. Na prawy bok Chrystusa i na jego twarz pada światło. Bije ono ze źródła, które dla nas jest niewidoczne. Lewa strona Chrystusa – stopniowo: coraz to bardziej i bardziej – niknie w cieniu. Całość sprawia wrażenie cokolwiek teatralnej. Jest to kompozycja przemyślana i dopracowana, kompozycja – jak w przedstawieniu Zeffirellego – zachwycająca. Ot, barok w najczystszej postaci!
Co robi Chrystus, którego oglądamy? Wiemy, bo głosi to tytuł dzieła, a i widzimy to wyraźnie: pokazuje swoje rany. Otwiera, rozchyla ranę w swoim boku: palcami wskazującym i serdecznym lewej ręki uciska skórę tuż ponad rozcięciem, a skórę spod rozcięcia, kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni uchwyciwszy jej fałdę, odciąga dół. Jako że Galli wymalował na swoim płótnie Chrystusa wykonującego taki, a nie inny gest, kontemplujący obraz widzi nie tylko przebity bok Chrystusa, ale także rany w gwoźdźmi przy krzyżowaniu przeszytych jego dłoniach. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze ów zagadkowy wyraz oblicza Chrystusa:to skoncentrowanie jego oczu, lekko rozwarte wargi i zmarszczone jego czoło – całą zresztą głowę jakoś tak niespokojnie przechyla Chrystus nieco w prawo, wychylając ją przy tym nieco też w przód. Jest to – jak dla mnie – oblicze pytające, a może nawet i oblicze zdumione.
Nie jest miłość obojętna
Niewątpliwie zilustrował Galli swoim obrazem dobrze, myślę, znaną historię ewangelijną, przedłożoną nam przez św. Jana – historię niewiernego Tomasza. Przy czym wybrał sobie Galli do przedstawienia jeden, dość osobliwy – a dla tej osobliwości intrygujący bardzo – moment tej historii i jednego tylko, tego najważniejszego tej historii bohatera.
Oto zmartwychwstały Chrystus przybywa do, jak podaje tradycja, wieczernika, w którym odcięci od świata siedzą apostołowie. Możemy sobie wyobrazić, że targają nimi sprzeczne uczucia. Nie mają pojęcia, co w związku z zaszłymi w ostatnim czasie wypadkami sądzić. Nie przychodzi im do głów, co robić. Z jednej strony boją się Żydów, którzy doprowadzili do ska
zania i haniebnego ukrzyżowania ich mistrza, z drugiej strony – są podekscytowani, podnieceni, bo wiedzą już, że śmierć nie była ostatnim słowem ich nauczyciela, ponieważ widzieli go żywego. Wszak przed ośmioma dniami, mimo zakluczonych drzwi, gościł u nich. Stanął pomiędzy nimi, a pozdrowiwszy ich słowami „Pokój wam!”, pokazał im, ku wielkiej ich radości, swój przebity bok i rany na rękach. A potem posłał ich do ludzi, dając im władzę odpuszczania i zatrzymywania grzechów. Lecz nie było wówczas pośród apostołów Tomasza. Co prawda opowiedzieli mu oni o wizycie w wieczerniku Jezusa, ale nie dał ich słowom wiary. Rzekł bowiem w odpowiedzi na ich relację: „Jeżeli na rękach […] [Jezusa] nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę”.
Teraz więc jest Jezus w wieczerniku u apostołów raz drugi. Dosłownie przed momentem – znów cudownie, bo drzwi są zamknięte – tu się pojawił. A przywitawszy uczniów słowami „Pokój wam!”, zwrócił się do Tomasza, którego tydzień wcześniej nie zastał, mówiąc doń: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż [ją] do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym!” W tej właśnie chwili widzimy Chrystusa na obrazie Gallego. Dopiero co skończył mówić, ledwie wyrzekł ostatnią zgłoskę ostatniego słowa wypowiadanego przez się zdania – może dźwięk tej zgłoski jeszcze wybrzmiewa w pomieszczeniu, w którym Jezus się znajduje; i oto czeka teraz on, zmartwychwstały, na odpowiedź Tomaszową. Czeka niespokojnie, niecierpliwie. Czeka nie tak chyba, jakbyśmy się tego po Bogu spodziewali.
Nie, nie czeka tu Chrystus na odpowiedź Tomasza niewzruszenie. Bo też miłość nie może czekać niewzruszenie. Nie może czekać niewzruszenie na to, czy zostanie przyjęta czy odrzucona: jej przecież zależy na tym, by być przyjętą. Nie jest miłość obojętna; nie jest miłości wszystko jedno.
Odpowiedź tu zaraz padnie. Może być, że spływa już ona z serca Tomasza na jego usta. Doskonale znamy tę odpowiedź. Przepiękna ona: „Ὁ κύριός μου καὶ ὁ θεός μου” [Ho kýriós mu kaí ho theós mu], „Dominus meus et Deus meus”, „Pan mój i Bóg mój”. Być może jest to najpiękniejsza z odpowiedzi, jakie człowiek kiedykolwiek dał Bogu. Być może jest to ta jedyna odpowiedź, jaką człowiek winien dać Bogu. Być może jest to ta jedna odpowiedź, jakiej Bóg od człowieka oczekuje.
Czy takie spotkanie z Chrystusem zmartwychwstałym, jak to Tomaszowe, w moim życiu już się wydarzyło? Takie przynoszą nam zapytanie Jan ewangelista i Giovanni Antonio Galli. Jeśli nie, to kiedy ono się wydarzy? Czy chcę takiego spotkania? Spotkania, w którym dokonuje się wszystko? W którym opowiadam się za Bogiem albo przeciwko Bogu? W który mówię Bogu, kim dla mnie jest? A jeśli takie spotkanie już mam za sobą, to czy je pamiętam? Czy nim żyję? Jaką dałem wtedy Bogu odpowiedź?
Pokazywać sobie wzajem rany
Na scenę, jaką podają nam do przemyślenia i do przemodlenia, obydwaj, święty Jan oraz Gianantonio Galli – pierwszy scenę te buduje przed nami na pomocą słów, drugi zaś za pomocą linii i barwnych plam – daje się – swoją drogą – spojrzeć z innej jeszcze strony. Można w niej mianowicie widzieć miłość poświadczającą swoją własną tożsamość, a więc poświadczającą, że jest ona właśnie miłością. Ciekawe – zauważmy przy okazji – że miłość ciągle musi okazywać, czym jest, żeby człowieka do siebie przekonać i dla siebie go pozyskać, podczas kiedy wiele innych „zjawisk” wcale tego robić nie musi, podczas kiedy od innych fenomenów człowiek owego samopotwierdzenia się ich nie wymaga. Ciągle jakby musi miłość udowadniać, że jest autentyczna, prawdziwa, szczera. W przeciwnym bowiem razie nie zazna spełnienia, zostanie odprawiona. A tego bardzo ona nie chce. Więc poddaje się barbarzyńskiemu prawu, temu niesprawiedliwemu wymogowi. Jaki czyni mu zadość? Otóż pokazuje swoje rany.
To jest niesamowite! Mnie przynajmniej przyprawia to o dreszcze. Miłość, aby udowodnić, że jest miłością, odsłania ślady po cierpieniu, jakiego doświadczyła, jakie zniosła – ślady, które w normalnym trybie skrywa, zasłania. Miłość potwierdza swoją tożsamość, ujawniając to, co pozostało jej po ofierze, jaką złożyła, często wielkiej i skrajnie bolesnej ofierze. Miłość nie krzyczy o swojej ofierze, lecz w ciszy, pokornie pokazuje po niej rany – rany albo zabliźnione, wygojone, albo jeszcze i niezaleczone, żywe. Choć kiedy te rany objawia, cała jest poruszona, przejęta. Bo chce być uczoną, ucałowaną, ukochaną; bo chce być odwzajemnioną. Miłość, jakby mówi do tego, kogo chce do siebie przekonać, sobie zjednać: „Dotknij moich rany. One mówią wszystko. Słów tu nie potrzeba. Dotnij moich ran i uwierz, że cię kocham, że jesteś kochany”. To wszystko, co miłość może. Więcej zrobić już nie potrafi. Odsłaniając swoje rany, mówi ona: „Co jeszcze mam dla ciebie zrobić? Nic ponad to zrobić już nie umiem. Niczego więcej zrobić już nie da rady. Teraz ruch należy do ciebie. Teraz od ciebie wszystko zależy”.
Taką miłość – Chrystusa – widzimy na płótnie Gallego i w historii z niewiernym Tomaszem. Jak się z nią obejdziemy? Jak z nią postąpimy?
Ta miłość jest zarazem dla nas wskazówką. Podpowiada nam, jak mamy sobie miłość objawiać nawzajem. Sposób jest jeden, jedna tylko jest droga – oj, niebezpieczna i ryzykowna: pokazywać sobie wzajem rany…