Obecność nieobecności. Słowo o łączności duchowej
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Coś więcej niż kontakt medialny
Temat i zasadniczą ideę tego felietoniku zawdzięczam kilku kapłańskim rozmowom, odbytym jeszcze gdzieś na początku epidemii. W czasie tych rozmów doszedłem do wniosku, że rzecz bynajmniej nie jest błaha i że warto o niej parę słów napisać – pro publico bono, jak mniemam, jeśli już nie na czas obecny, to, jak to mówimy, na zaś. Owszem, to koronawirus – a chcąc być ścisłym, powiedzieć by należało: to to, co w związku z koronawirusem w życiu tak świeckim, jak – może w jeszcze większym stopniu – kościelnym zaczęło się między nami dziać, sprowokowało nas, księży, do podjęcia takiej właśnie kwestii. A chociaż powoli wracamy do normalności, to sprawa pozostaje, w mojej przynajmniej ocenie, wciąż aktualna. Bo nie tyle związana jest ona z COVID-19 – choć może w dobie pandemii wyraźniej rzuciła i rzuca się ona w oczy – co z warunkami technicznymi, w jakich przyszło nam żyć.
Otóż: łączność duchowa. Wydaje się, że grozi nam, iż utożsamimy ją z kontaktowaniem się wzajemnym – w naszej epoce tak to wygląda – poprzez telefon albo przy użyciu rozmaitych innych programów, aplikacji czy portali. Tymczasem łączność ta jest czymś większym – aż chciałoby się tu dodać: znacznie większym! – od owego kontaktu medialnego, tzn. zapośredniczonego, odbywającego się przy użyciu pośredników. Tak, zgoda, kontaktowanie się medialne tę duchową łączność wyraża, objawia ją, na pewno ją też wzmacnia i buduje, ale – i to chcę tu podkreślić – ona w tym kontakcie się nie wyczerpuje. By ująć problem inaczej: między łącznością duchową a kontaktem medialnym nie można postawić znaku równości.
A stwierdzić potrzeba tutaj, po prawdzie, jeszcze więcej nawet: mianowicie, że kontakt medialny – a chyba w ogóle kontakt jakikolwiek – nie przynależy do istoty łączności duchowej, tzn. że nie jest jej warunkiem koniecznym. Czyli – znów powiedzmy to samo, ale nie tak samo: można trwać w łączności duchowej, nie kontaktując się ze sobą.
Równie intensywnie
Występując z taką uwagą, nie chcę bynajmniej – dorzucę, ponieważ przypuszczam, iż w oparciu o to, co tu kreślę, ktoś mógłby tak wnioskować – dyskredytować kontaktu medialnego, jaki nawiązujemy ze sobą, jaki dzieje się i trwa między nami. Ten kontakt uznaję bowiem za bardzo ważny i ogromnie potrzebny; mam go za nieoceniony, za nie do przecenienia. Dzieląc się taką refleksją, pragnę jedynie uporządkować – na pewno swój, a może, ufam, i jeszcze kogoś, tj. tego, kto się ze mną zgodzi – sposób myślenia o pewnej rzeczywistości, rzeczywistości zajmującej sporo, jeśli można to tak przestrzennie oddać, miejsca i ważnej w naszym życiu. Przy czym, jasne, żywię jakąś skromną i nieśmiałą nadzieję, iż to uporządkowane myślenie przełoży się potem na określoną praktykę.
A zatem – zaprawmy teraz ten wywód szczyptą filozofii, psychologii i teologii: łączność duchowa to forma bycia z drugim człowiekiem, bycia z drugim człowiekiem pomimo, że tego drugiego człowieka nie ma przy nas fizycznie; to forma pozostawania przy drugim człowieku, kiedy ten jest daleko od nas; to forma obecności w nieobecności, duchowej obecności drugiego w jego fizycznej nieobecności; to, mówiąc krótko, obecność w nieobecności, obecność nieobecności – w odróżnieniu od obecności obecności.
Narzuca się nam konstatacja – co jest najzupełniej zrozumiałe – że wtedy, kiedy przebywa przy nas cieleśnie, drugi człowiek jest z nami w sposób właściwy i pełny, a kiedy materialnie go przy nas nie ma, choć wiemy, że o nas myśli i że towarzyszy nam swoim duchem i całym swoim sercem, to jest przy nas częściowo, w jakimś tylko stopniu, w pewnej jedynie mierze. I w związku z tym stwierdzeniem rodzi się w nas potrzeba kontaktu medialnego, który daje nam możliwość przekształcenia, zamienienia owej obecności niesubstancjalnej w taką obecność, która przypomina – i to dobrze przypomina – obecność substancjalną, która jest namiastką – znowuż dodajmy: dobrą namiastką – owej obecności substancjalnej.
Ale można przecież widzieć to inaczej – a nie tylko można to inaczej widzieć, bo to chyba, jak wierzę, po prostu tak inaczej faktycznie jest. Być może drugi człowiek wówczas, kiedy jest przy nas nie wraz ze swoim ciałem, ale duchem, jest przy nas równie intensywnie jak wtedy, kiedy jest przy nas jednym i drugim wymiarem swego bytu, jedną i druga składową swego jestestwa, jednym i drugim swoim pierwiastkiem. Być może drugi człowiek w pierwszym i wtórym wypadku jest przy nas równie intensywnie, z tym, że w tej drugiej sytuacji – zaznaczmy – jest przy nas inaczej.
O wiele bliżej
Co możemy o tej duchowej łączności czy obecności powiedzieć? Nasuwają mi się tu trzy sprawy.
Po pierwsze: z jednej strony zwraca się ona ku przeszłości, z drugiej zaś strony patrzy i wychyla się ona w przyszłość. Zwraca się ku temu, co minione, ponieważ tam bije jej źródło. Wszak żywi się duchowa łączność wspomnieniami, rozpamiętywaniem tego, co zaszło i co już nie wróci, co już więcej się nie powtórzy: ujrzanym widokiem tego drugiego czy usłyszanym z jego ust słowem. Natomiast patrzy w przyszłość, jako że otwiera, jako że przygotowuje nas ona na to, co się jeszcze wydarzy, co ma się zdarzyć. Kto bowiem teraz, wzbierając tęsknotą, stając się pragnieniem, doświadcza czyjeś obecności duchowej, w końcu będzie mógł wejść w głębokie spotkanie z onym kimś już także cieleśnie przy nim obecnym.
Spostrzeżenie drugie: duchowa obecność związania jest z dojrzałością relacji. Ten wyłącznie będzie umiał żyć duchową łącznością, kto nie traktuje drugiego instrumentalnie; kto nie wykorzystuje drugiego dla jakichś swoich celów, dla rozwiązania jakichś swoich problemów; kto nie chce zaborczo i egoistycznie tego drugiego mieć na wyłączność, tylko dla siebie; kto drugiemu w tworzonej z nim relacji daje swobodę i wolność; kto tym drugim umie się dzielić i temu drugiemu ufa. Że tak funkcjonujemy w naszych więziach, wcale nie jest oczywiste. Tego trzeba się nam stale uczyć, niekiedy w bolesnym i przykrym procesie. Bo zazwyczaj jest raczej odwrotnie: kiedy do kogoś się zbliżamy, chcemy go mieć dla siebie.
Trzecia rzecz byłaby do rozważenia. Wywołam ją tu zamkniętą w pytaniu: czyż nie jest tak, że duchowa obecność jest intensywniejszym rodzajem obecności niż obecność fizyczna? Na dzień dzisiejszy odpowiedziałbym na to pytanie twierdząco, przystałbym na orzeczenie tworzące osnowę tegoż pytania. Przecież to, czego nie ma przy nas materialnie, jest z nami o wiele bliżej aniżeli to, co jest z nami fizycznie. Często jest tak, że bez przerwy – może rzec by trzeba nawet: obsesyjnie, natrętnie – o tym myślimy, że to myślenie nas zajmuje i pochłania, że ono całych nas wypełnia, że to myślenie podnieca nas i jakoś stymuluje; często jest tak, że na tym, czego nam materialnie brak, mocno koncentruje się nasza uwaga. A kiedy potem to coś w naszym życiu cieleśnie się zjawia, wszystko to natychmiast puszcza i mija. To prawda: nieobecne – w tym nieobecny człowiek – jest przy nas bardziej obecne niż obecne…
Medium ponad media
Napisałem wyżej, że duchowa łączność przejawia się, lecz nie wyczerpuje się w kontakcie medialnym. Czy jest jakiś inny jej przejaw? Tak, jest – i jest to przejaw duchowej łączności z dawien dawna znany, przez niejednego duszpasterza zalecany, doradzany: wspólna modlitwa. Myślę tu o tego rodzaju wspólnej modlitwie, że poszczególni jej uczestnicy znajdują się w różnych miejscach i o umówionej porze zaczynają się modlić. W ten sposób, zanurzając się w jednym i tym samym fenomenie, spotykają się oni ze sobą. Każdy bowiem z nich spotyka się wówczas z Bogiem – i w Bogu spotykają się ze sobą. To też, wychodzi na to, kontakt zapośredniczony, medialny – ale jakie medium mamy tu zaangażowane: medium najwspanialsze, medium doskonałe, medium ponad wszystkie inne media!