Nie narzekamy tylko działamy
– Wśród naszych rzemieślników trudno znaleźć takich, którzy narzekają i rozkładają ręce. To ludzie, którzy przyzwyczajeni są do ciężkiej pracy i ciągłego pokonywania przeszkód, więc nawet pandemia ich nie złamie – mówi Maria Smyczek, dyrektor Cechu Rzemiosł Różnych w Raciborzu. Jego członkowie wynieśli z kwarantanny cenną lekcję życia. Dziś przyznają, że po raz kolejny zrozumieli, że w tej pracy ważniejsza od pieniędzy jest pasja.
Praca w reżimie sanitarnym
Sam Cech działał przez cały czas trwania kwarantanny, ale niektórzy jego członkowie zmuszeni byli do zamknięcia swoich firm. Tak było w przypadku branży fryzjerskiej i kosmetycznej. Zakład fryzjerski Joanny Swobody nie działał od 16 marca do 18 maja. – Nigdy nie zapomnę tej ostatniej soboty przed zamknięciem, bo i nasze klientki i cała branża fryzjerska i kosmetyczna była nową sytuacją bardzo poruszona. Dzwonił do mnie Benek Korzonek z „Olympu”, Dagmara Siegmund z Tworkowa i Beata Fichna, żeby się naradzić co w tej sytuacji robić. Na początku myślałam, że to nie potrwa dłużej niż dwa tygodnie. Teraz widzę, że nasza branża odczuwa powrót do normalności inaczej niż inni. Można się bawić na weselu, chodzić na siłownię, czy basen i nikt nie widzi w tym żadnego zagrożenia, a kosmetyczki i fryzjerzy są pod ogromną presją reżimu sanitarnego – mówi Joanna Swoboda.
Zgodnie z wytycznymi przeciwepidemicznymi Głównego Inspektora Sanitarnego z 13 maja 2020 roku, pracownicy salonu fryzjerskiego zobowiązani są do noszenia jednorazowych rękawiczek, osłon ust i nosa, a jeśli wymaga tego zabieg, również przyłbic lub gogli. Dezynfekcją powinno być objęte każde narzędzie i opakowanie produktu po każdym kliencie. W tym wypadku ważna jest zasada, że na jednego klienta przypada jeden fryzjer z zestawem czystych narzędzi (grzebienie, nożyczki, spinki, szczotki itd.). Po każdym z nich należy również przeprowadzić dezynfekcję stanowiska pracy, a peleryny i ręczniki powinny być jednorazowe (wielorazowe po każdym kliencie należy wyprać w temperaturze co najmniej 60 st. z detergentem). Zarówno personel, jak i klientów obowiązuje też zakaz używania, a nawet wyciągania telefonów komórkowych. – Ponieważ przepisy wymagają od nas tego, by w salonie przebywało tylko tylu klientów, ile jest stanowisk do ich obsługi, niestety nie mamy już poczekalni i nie mogę umawiać na wizyty na przykład matki z córką. Mam wiele takich klientek, które przychodzą do mnie ze swoimi dziećmi albo rodzicami, a teraz nie mogą tego robić. Żeby dostosować mój salon do nowych warunków, musiałam wydać przed jego otwarciem kilka tysięcy złotych. Miałam już dwie kontrole z sanepidu, który sprawdzał, czy przestrzegam reżimu epidemiologicznego. To ogromna presja, bo kary wynoszą od pięciu do trzydziestu tysięcy złotych, więc staram się by wszyscy czuli się u mnie bezpiecznie. Mam nadzieję, że powoli będziemy wracać do normalności, bo bardzo brakuje mi kontaktów z moimi klientkami i tej atmosfery salonu otwartego dla wszystkich – mówi Joanna Swoboda.
Bernard Korzonek nie lubi narzekania, a nową sytuację przyjął ze stoickim spokojem. – W tym roku obchodzimy 40-lecie firmy i pierwszy raz w życiu mieliśmy 63 dni urlopu. Zdajemy sobie sprawę, że nie jest normalnie, ale jest dobrze. Do reżimu sanitarnego podchodzimy na poważnie. Mamy klientów z Niemiec, którzy dziwią się, że nosimy maseczki, które u nich nie są wymagane, ale my staramy się zapewnić bezpieczeństwo i swoim pracownikom i klientom. Każdy z nich wypełnia kwestionariusz zdrowotny i tylko dwa razy zdarzyło się, że ktoś nie chciał tego zrobić i musiał znaleźć inny salon fryzjerski. Klienci, którzy przychodzą do nas od lat, zrozumieli nową sytuację i szybko do niej przywykli, a nasze fryzjerki stanęły na wysokości zadania. To są ludzie, dla których zawsze chcemy do salonu wracać, bo jesteśmy z nimi bardzo związani. Pandemia nauczyła nas pokory wobec tego, co nieprzewidywalne. Zrozumieliśmy, że to nie pieniądze są najważniejsze. W naszym salonie pracuje 27 osób, więc nie powiem, że było nam łatwo, ale poradziliśmy sobie i najważniejsze jest to, że nikt z nas nie zachorował. Bardzo cieszy nas to, że mogliśmy w maju razem z dziewczynami wrócić do pracy – puentuje starszy Cechu i właściciel salonu fryzjerskiego „Olymp” Bernard Korzonek.
W rzemiośle potrzebny jest optymizm
Zakład stolarski Andrzeja i Henryka Forreiterów miał przestój w maju i czerwcu, dlatego skorzystał z tarczy antykryzysowej otrzymując trzymiesięczne zwolnienie ze składek na ZUS i pięć tysięcy bezzwrotnej pożyczki z urzędu pracy. – Wcześniej kończyliśmy jeszcze zlecone przed pandemią prace. W lipcu ruszyliśmy ponownie i powoli zaczyna wszystko zatrybiać, a telefony znowu dzwonią. Najwięcej jest zleceń na kuchnie i szafy. Wierzymy, że wszystko wróci niebawem do normalności – podsumowuje Andrzej Forreiter, który wraz z bratem prowadzi rodzinną firmę działającą na Ostrogu od 1976 roku.
Bez przestojów funkcjonował zakład stolarski Benedykta Lazara z Pawłowa. – Nie odczuliśmy skutków pandemii tak bardzo jak inne branże, bo mogliśmy realizować zlecenia przyjęte pięć lub sześć miesięcy wcześniej. Klienci zapłacili zaliczki, a my mieliśmy ciągłość pracy. Były oczywiście problemy na budowach, bo nie mogły się tam spotykać dwie ekipy jednocześnie, ale dawaliśmy radę. Nie mieliśmy w zakładzie żadnych zachorowań, a teraz wracamy do normalności – podsumowuje pan Benedykt.
Spore ograniczenie w zamówieniach odczuli bracia Bernard i Walter Pawlikowie, którzy prowadzą stolarnię w Bieńkowicach. – Mieliśmy kontynuację wcześniejszych zleceń, ale zauważyliśmy, że tych nowych nie przybywało, bo ludzie się bali pandemii i jej skutków. Mimo wyraźnego spadku zainteresowania, cały czas pracowaliśmy. Teraz widać, że wszystko wraca do życia, więc i my mamy szansę na rozwój. Jak ktoś wybrał taką pracę, to musi być optymistą. Lepiej zmienić branżę niż narzekać – podsumowuje Bernard Pawlik.
Damy radę
Działająca w branży ślubnej od 26 lat Gabriela Kowalczyk otworzyła swój salon na Ostrogu w czerwcu. Wcześniej umawiała się z klientami jedynie na spotkania indywidualne. – Najlepsze miesiące to dla nas kwiecień i maj, kiedy są święta, śluby i komunie. Niestety tego czasu nie da się już odzyskać, dlatego chętnie skorzystałam z tarczy antykryzysowej, która dała mi możliwość zwolnienia z ZUS-u na trzy miesiące. Pandemia nauczyła mnie, że trzeba się cieszyć z tego co mamy. Ludzie, którzy podchodzą do własnej inicjatywy z takim nastawieniem, że najważniejsze jest to, żeby zarobić, mogliby narzekać. Ale ani moja mama, ani ja nie stawiałyśmy nigdy pieniędzy na pierwszym miejscu. Najważniejsza była dla nas zawsze pasja. Kiedy czytam w internecie wpisy od naszych klientów to serce mi rośnie, bo oni piszą, że u nas jest wspaniała atmosfera i profesjonalne podejście do klienta. Nic mnie tak bardzo nie cieszy, jak kontakt z ludźmi. Myślę, że oni też to doceniają, bo wciąż tu wracają. Lubię napić się z nimi kawy, porozmawiać i doradzić. To jest sens mojej pracy – podkreśla pani Gabriela.
Piekarnia Chrobaków działa nieprzerwanie przez cały okres pandemii. – My mamy wokół pieca takie wysokie temperatury, że pokonują wszystkie wirusy – śmieje się Krystyna Chrobak i podkreśla, że zarówno pracownicy, jak i klienci dostosowali się bez problemu do reżimu sanitarnego i zawsze go przestrzegali. – Zdarzyło się, że ktoś zapytał, czy od chleba może się zarazić, ale skwitowałam to uśmiechem. Wszyscy rozumieli w jakich warunkach musimy pracować, a nam nawet przez myśl nie przeszło, żeby zamknąć zakład, bo chleba nigdy nie może ludziom zabraknąć – mówi pani Krystyna.
Ani jednego dnia przestoju nie miał też cukiernik Adrian Malcharczyk. – Działamy i nie narzekamy, bo nie ma na co. Odpadł mi wprawdzie punkt w szpitalu przy Gamowskiej, który przekształcono w zakaźny, ale cieszę się z tego co jest. Mój tato pracował w jeszcze gorszych czasach, bo brakowało towaru i o wszystko trzeba było zbiegać. Teraz mamy pandemię, ale przeżyjemy i będziemy dalej pracować. Damy radę – podsumowuje.
Katarzyna Gruchot
Fot. z arch. B. Korzonka