Marian Grzeszczuk - fizyk w służbie medycyny
Einstein twierdził, że nauka bez religii jest kulawa, a pan Grzeszczuk zawsze szukał potwierdzenia na to, że nie trzeba odrzucać wiary, by uwierzyć w naukę. Fizyce poświęcił całe życie zawodowe, a ponieważ wykładał ją w „Medyku”, potrafił dla niej zawsze znaleźć zastosowanie w medycynie.
Ucieczka z Kresów
Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa pana Mariana dotyczą malowniczej wsi Adamy, gdzie 24 lipca 1934 roku przyszedł na świat i gdzie jego rodzice: Katarzyna i Michał Grzeszczukowie prowadzili gospodarstwo rolne. Leżąca niedaleko Buska niewielka wieś na Kresach Wschodnich zamieszkiwana była przez Polaków, którzy żyli ze swoimi ukraińskimi sąsiadami w zgodzie. – Wokół wsi było mnóstwo lasów, do których chodziliśmy na grzyby i jagody. Byłem jedynakiem, ale wychowywałem się razem z czwórką dzieci brata mamy. Wujek Antoni Młot był podoficerem polskiej armii i uczył mnie patriotycznych pieśni. Gdy rozpoczęła się wojna miałem już pięć lat i dokładnie pamiętam, jak przez naszą wioskę przechodziło wojsko polskie, które nie wiedziało gdzie się ma podziać. Zatrzymali się w sadzie, by odpocząć, a ja przyglądałem się ich mundurom – wspomina pan Grzeszczuk.
Gdy Związek Radziecki zajął polskie ziemie na Kresach, trzy kilometry od Adamów armia zaczęła budować wojskowe lotnisko. Polacy musieli oddać swoje pola, a do ich domów zakwaterowano rosyjskich żołnierzy, pracujących przy jego budowie. – U nas przez pewien czas mieszkał pan Lera, do którego dołączyła potem żona z małym synkiem. Kiedy Niemcy zaatakowali ZSRR to lotnisko zostało zbombardowane. Później przez Adamy przeszli Niemcy i coraz częściej mówiło się o tym, że zorganizowane jednostki ukraińskie napadają na polskie wsie i mordują Polaków. Nieraz spaliśmy w zagajniku, innym razem rodzice chowali mnie w stogu siana. W końcu inżynier, który mieszkał we wsi uprzedził nas, że szykują się na Adamy. Uciekliśmy pociągiem na zachód razem z rodziną wujka Antoniego. Ci, którzy wtedy nie wyjechali, przypłacili to życiem. Całą wieś Ukraińcy spalili – wspomina pan Marian i dodaje, że rodzice wzięli ze sobą krowę i konia, ale zostawili jego ukochanego psa, za którym bardzo tęsknił i po którym bardzo płakał.
Zatrzymali się we wsi Konary koło Żabina, gdzie ulokowano ich w dworku ziemianina Kwiatkowskiego. W zamian za lokum dorośli pomagali w gospodarstwie, a dzieci chodziły do tutejszej szkoły. Gdy wydawało się, że najgorszy koszmar mają już za sobą, Niemcy zastrzelili syna wujka Antoniego – Feliksa, który uciekał przed łapanką. – Bardzo to wszyscy przeżyliśmy. Feliks był młodym szewcem i miał przed sobą całe życie, ale przejeżdżający przez naszą wieś esesmani strzelali do wszystkiego co się ruszało – tłumaczy pan Grzeszczuk.
Gdy gospodarstwo, w którym pracowali, zostało po wojnie spalone, a tereny za Sanem przestały być polskie, postanowili osiedlić się na Ziemiach Odzyskanych. – Rodzice dowiedzieli się, że mieszkańców okolic Buska przesiedlają do powiatu głubczyckiego, więc postanowili tam pojechać. W 1946 roku trafiliśmy do Szonowa, gdzie na początku wszyscy mieszkaliśmy w jednym, dwupokojowym domu. W końcu mogłem pójść do szkoły, w której od razu trafiłem do trzeciej klasy. To była sześcioklasowa podstawówka, dlatego siódmą klasę kończyłem w oddalonym o dwa kilometry od Szonowa Klesinie – tłumaczy pan Marian.
Kto nie jest z nami jest przeciw nam
Nauka przychodziła panu Marianowi z łatwością, a ponieważ lubił się uczyć, dalszą edukację odbywał w liceum w Głogówku, do którego przez pierwsze dwa lata dojeżdżał na rowerze, a dwa następne mieszkał w internacie. – Klasa była koedukacyjna. Uczyli się w niej Ślązacy i Kresowiacy. Naszym wychowawcą był profesor Wincenty Kowal, łacinnik, który przed wojną uczył w polskim gimnazjum w Bytomiu. W czasach, gdy męczyli nas w internacie codziennymi porannymi i wieczornymi apelami, na których trzeba było śpiewać hymn młodzieży komunistycznej, on miał na nas bardzo dobry wpływ i potrafił każdemu doradzić jaką drogę życiową powinien wybrać. Wspaniałym pedagogiem była też polonistka Jadwiga Czarkowska, nauczycielka z Lwowa, dzięki której fragmenty „Pana Tadeusza” pamiętam do dziś – mówi pan Grzeszczuk.
Choć z przyswajaniem wiedzy nie miał żadnych problemów, z przyswojeniem sobie światopoglądu Związku Młodzieży Polskiej, już tak. – Byłem wierzący, więc nie zapisałem się do związku. Na dodatek w dziewiątej klasie złamałem nogę i przez kilka miesięcy nie chodziłem na wuef. Pech chciał, że wuefistka była jednocześnie sekretarzem partii w naszej szkole i zyskała okazję, by zaniżyć mi ocenę. Na świadectwie maturalnym miałem tylko dwie czwórki: z wuefu i języka rosyjskiego. To wystarczyło, żebym nie otrzymał listu polecającego na uczelnię, który zapewniał prawo wstępu na studia bez egzaminu wstępnego – wspomina po latach.
Na rok zatrzymał się w Szkole Podstawowej w Sułkowie, koło Baborowa, gdzie dostał niewielki pokój i możliwość uczenia przedmiotów ścisłych. Dyrektor placówki, który wiedział jak bardzo zależy młodemu nauczycielowi na dalszej edukacji, namówił go w końcu do zapisania się do ZMP, po czy wydał stosowną opinię, potrzebną na wyższej uczelni. Kiedy wszystko było na dobrej drodze do zrealizowania marzeń, w Szonowie zaczęto zakładać spółdzielnię produkcyjną, do której Grzeszczukowie nie chcieli przystąpić. – Rodzice widzieli jak to wyglądało na Kresach, gdy weszła tam armia radziecka i wiedzieli, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Przyjechał do nas sekretarz komitetu powiatowego w Głubczycach, żeby przekonać nas do zmiany decyzji. Sprawę postawił jasno: jeśli będą robić problemy, na uczelnię nie mam szans. Byliśmy nieugięci. Podczas egzaminu na Politechnice Śląskiej z wiedzy o państwie dostałem pytanie dodatkowe: czy w mojej wsi istnieje spółdzielnia produkcyjna i czy rodzice do niej przystąpili. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą i egzaminu nie zdałem. Mimo że matematyka i fizyka poszła mi dobrze, na uczelnię się nie dostałem – opowiada o swoich perypetiach pan Marian, który rozpoczął w końcu studia na opolskiej WSP, gdzie w terminie jesiennym zdał dodatkowy egzamin.
Na uczelni zapamiętał wykłady z polonistką Klarą Dąbrowską, która przyszłym fizykom powtarzała, że należy się wysławiać pięknym polskim językiem i kulturalnie. – Mówiła nam, że na lekcjach i spotkaniach z rodzicami wszyscy będą na nas patrzeć i nas słuchać, dlatego powinniśmy im dawać dobry przykład. Starałem się o tym pamiętać podczas całej mojej pracy pedagogicznej – podsumowuje pan Marian.
Jak fizykę przełożyć na język medyczny
Przyszłą żonę Genowefę znał od dzieciństwa, bo pochodzili z tych samych stron. Gdy podjął decyzję o założeniu rodziny, nie chciał czekać na swoją dziewczynę ani dnia dłużej, dlatego po pierwszym semestrze postanowił wziąć urlop. Dziekan Oniszczuk, chcą pomóc swemu krajanowi, wniosek zaakceptował, ale żeby nie było problemów, napisał, że podstawa przyznania urlopu znana jest dziekanowi osobiście. W maju 1955 roku Genowefa i Marian Grzeszczukowie stanęli na ślubnym kobiercu. Gdy pięć lat później pan Marian odbierał dyplom ukończenia studiów wyższych, był już ojcem trzech córek. Grażyna i Maria urodziły się gdy rodzina mieszkała w Kazimierzu u rodziców pani Genowefy, a Elżbieta już w Kietrzu, gdzie pan Grzeszczuk dostał pracę w liceum. Najmłodszy syn Rafał przyszedł na świat w 1975 roku w Raciborzu. – W Kietrzu zacząłem pracować w 1959 roku, jeszcze za dyrektora Ludwika Gorzko, którego zastąpił potem Stanisław Czuj. Dostałem niewielkie i zagrzybione mieszkanie i prawdę mówiąc chciałem się stamtąd jak najszybciej wyrwać, bo nie widziałem perspektyw ani dla siebie, ani dla naszych dzieci. Etat znalazł się w raciborskim „Medyku”, do którego zacząłem już dojeżdżać w 1966 roku na jeden dzień. Dyrektor Marian Kapica tak zorganizował grafik, że w każdy czwartek od rana do wieczora odbywały się zajęcia z fizyki. W pozostałe dni uczyłem w Kietrzu – tłumaczy pan Grzeszczuk.
1 września 1967 roku zaczął pracować w Raciborzu na pełnym etacie i dzięki otrzymanemu w lipcu przy ulicy Waryńskiego mieszkaniu, rodzina zaczęła tu nowe życie. – Spodobało nam się to miasto od razu. Po roku ściągnąłem do naszej szkoły kolegę z Kietrza – Stasia Różyckiego. Na Ostróg dojeżdżałem codziennie na rowerze. Warunki w szkole były dość skromne, bo pracownia fizyki mieściła się w piwnicy koło kotłowni, ale za to atmosfera bardzo dobra. Nigdy nie należałem do partii, ale założyłem w „Medyku” koło Związku Nauczycielstwa Polskiego, którego byłem prezesem. Organizowaliśmy wycieczki dla nauczycieli po Polsce i do państw bloku wschodniego. Ponieważ ZNP miał swoje ośrodki wczasowe w całym kraju, korzystaliśmy z jego bazy podczas wakacji, na które jeździliśmy pociągami lub autobusami – wspomina po latach.
Pan Marian uważał, że skoro uczy fizyki przyszłe pielęgniarki, to jego przedmiot powinien przygotowywać je do późniejszej pracy zawodowej. Miał wiele pomysłów na to, jak swoje lekcje uatrakcyjnić. Omawiając zjawiska związane z przewodzeniem prądu przez gazy wskazywał na praktyczne znaczenie promieni ultrafioletowych emitowanych przez lampę kwarcową na przykład w profilaktyce gruźlicy, duru brzusznego lub cholery. Tłumaczył jak oscylograf może być przydatny w obserwacji pracy i pomiaru napięć czynnościowych mięśnia sercowego, a niektóre absolwentki „Medyka”do dziś pamiętają zadanie, w którym trzeba było wyliczyć jak długo przez grzejnik sterylizatora powinien przepływać prąd, by woda podgrzała się do temperatury 100 stopni C. Swoje „Spostrzeżenia i uwagi o nauczaniu fizyki w liceum medycznym pielęgniarstwa” opublikował w czasopiśmie „Szkoła Medyczna” w 1972 roku, a „Próbami uaktywnienia uczniów na lekcji fizyki” podzielił się dwa lata później w periodyku „Szkoła Zawodowa”. Jego liczne publikacje, do których zawsze zachęcał go dyrektor Marian Kapica, znalazły też uznanie w Ośrodku Doskonalenia przy Studium Nauczycielskim Średnich Szkół Medycznych, które przyznało mu nagrodę w konkursie „Moja lekcja, którą oceniam jako dobrą”.
W poszukiwaniu spokoju
Doceniając liczne publikacje oraz pracę dydaktyczną pana Grzeszczuka, dyrektor Marian Kapica przyznał mu dodatek pedagogiczny, który otrzymywał aż do emerytury. Dla nauczyciela oznaczało to docenienie jego dotychczasowego dorobku i doświadczenia zawodowego, a dla ojca czwórki dzieci to było ogromne wsparcie finansowe. W październiku 1973 roku opolskie kuratorium uhonorowało pana Mariana tytułem profesora szkoły średniej, a cztery lata później został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Złotą Odznaką ZNP. Choć Kuratorium Oświaty w Katowicach zamierzało powołać go na wizytatora fizyki, w końcu do tego nie doszło, bo na przeszkodzie po raz kolejny stanęła jego bezpartyjność.
Ponieważ za wyróżnieniami i dyplomami nie szły gratyfikacje pieniężne, pan Marian, oprócz pracy w „Medyku”, brał często zastępstwa w I i II LO. – Gdy z „Medyka” odszedł dyrektor Marian Kapica, atmosfera pracy w szkole pogorszyła się. Nieraz wejście do pokoju nauczycielskiego kończyło rozmowy i zalegała przykra cisza. Na nauczycieli zaczęły się pojawiać donosy do kuratorium i wydziału oświaty. Na mnie też taki donos wpłynął i bardzo to wtedy przeżyłem, ale poczekałem na dzień, gdy opadną nerwy i emocje. Doprowadziłem moją klasę do matury i egzaminu końcowego i postanowiłem odejść – tłumaczy pan Marian, który w 1979 roku rozpoczął pracę w Liceum Ekonomicznym, gdzie znalazł spokój i lepsze warunki do pracy. Pozostał tam aż do emerytury, na którą przeszedł w 1989 roku.
Dziś mieszka z żoną w tym samym mieszkaniu, które dostał 53 lata temu, a czas dzieli między Racibórz a Kazimierz, gdzie znajduje się rodzinny dom pani Genowefy. Hoduje tam gołębie pocztowe i może być blisko przyrody i zwierząt, które kocha. – Już jako dziecko interesowały mnie prawa przyrody, w których widziałem głębszy sens. Zawsze szukałem potwierdzenia na to, że nie trzeba odrzucać wiary, by uwierzyć w naukę. I temu pozostałem wierny do końca życia – podsumowuje Marian Grzeszczuk.
Katarzyna Gruchot