Wszystko, wszystko się zdarza sługom ołtarza… Przykro mi stąd, smutno i żal
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
I.
Ocalić co najważniejsze
Wstrząsają nami w ostatnich dniach i tygodniach informacje o tym, co działo i dzieje się wewnątrz Kościoła katolickiego, wśród jego kapłanów i hierarchów. Używając tu zaimka pierwszej osoby liczby mnogiej – „nami”, mam na myśli, owszem, całe nasze społeczeństwo, ale przede wszystkim chyba wierzących, tych, którzy Kościół katolicki uważają za swoją ojczyznę, za swój dom, do grona których zaliczać ważę się również samego siebie. A więc wstrząsają nami, wierzącymi katolikami, docierające do nas informacje i głęboko nas one zasmucają. Cierpimy z ich powodu. Krwawimy.
Dlatego pragnę podzielić się tu tym, jak ja radzę sobie z owymi doświadczeniami wstrząsu i smutku, jak ja sprawy sobie w głowie ustawiam, żeby mnie one nie rozsadziły, żeby mi się mój świat nie rozsypał i nie runął. Chcę napisać, jak udaje mi się znosić i dźwigać świadomość zła w Kościele, zła obecnego pośród jego duchownych, moich kolegów po fachu, znacznie więcej, moich braci, z nadzieją, że będzie to może komuś pomocne. Że pomoże to komuś ocalić co najważniejsze, a co w obecnej zawierusze skandali ocalić jest chyba szalenie trudno: nieśmiałą nadzieję, jakiś najskromniejszy choćby optymizm.
Największa sztuka
Choć – jak podpowiada mi intuicja – refleksja, którą zaraz zacznę rozsnuwać, wyda się pewnie niejednemu czytelnikowi usprawiedliwieniem kleru, nie jest ona jako takie usprawiedliwienie pomyślana. Chodzi mi tu o coś innego, mianowicie o naszkicowanie, z grubsza tylko, pewnej szerokiej, bardzo mi bliskiej – mojej? – perspektywy antropologicznej, w świetle której patrzę na duchownych, a teraz także na to, czego przychodzi mi się o nich dowiadywać. Tak, nie chcę tutaj księży i haniebnych czynów, jakich się dopuścili i dopuszczają, usprawiedliwiać. Powinni za nie odpowiedzieć, winni być z nich rozliczeni. Nikogo ani niczego nie chcę tu banalizować. Byłaby to niesprawiedliwość! Ale nie chcę też swoim pisaniem dolewać oliwy do ognia, do i tak nieźle już buchającego ognia. Chcę czegoś dokładnie przeciwnego – sądzę, że kto czyta mnie częściej, ten moją intencję już wyczuwa: ów buchający ogień pragnę gasić, tłumić, gorąc naszych emocji pragnę tu studzić.
Zaiste, fakty, które wychodzą obecnie na jaw, stanowią wielki problem. Lecz niewykluczone, że jeszcze większy problem stanowimy my, którzy z tymi faktami się mierzymy. Bo mamy z tymi faktami problemy: z ich akceptacją, a potem, dalej, z ich obróbką, z ich opracowaniem w swoim umyśle. A myślę, że na chwilę obecną jest to naprawdę ważne: z tym, co się nam z tajemnicy, z niejednego zacienionego i mrocznego zakątka Kościoła objawia, pogodzić się, zaprzyjaźnić, przemyśleć to i przemodlić, w sobie przepracować, przetworzyć, żeby nas to nie zakwaszało, nie zatruwało. Zgoła odwrotnie, żeby nas to rozwijało – tak! – właśnie rozwijało. Wierzę, że jeśli się tego chce, jeśli przeznaczy się na to trochę sił i jeśli odpowiednio się o to postara, to tak zrobić się da. Obracać wszystko na swój pożytek, na swoją korzyść – wielka, ba, największa to sztuka!
Fakty należy przyjąć do wiadomości
W samych sprawach, o których się aktualnie dowiadujemy, nie mam nic do powiedzenia. Nie wiem, co myśleć i co mówić w ich obliczu. A zapewne nie ja jeden tego nie wiem. Może i dobrze, że tak właśnie jest: błogosławieni, którzy nie wiedzą, co w tej sytuacji rzec. Fakty bowiem – na tyle, na ile są faktami i o tyle, o ile są faktami, bo nie wszystko przecież, co na fakt wygląda, faktem być musi – należy po prostu, jak mi się zdaje, przyjąć do wiadomości, trzeba je przełknąć, niezależnie od tego, czy smakują one, czy też nie, czy są wstrętne. Być może przyjęcie przykrych, strasznych, zatrważających faktów w milczeniu jest najlepszym, co da się wobec nich zrobić. Niech analizują, wte i wewte rozpatrują i komentują je inni, ode mnie mądrzejsi, bieglejsi w temacie. Ja się tego – świadomie całkiem, rozmyślnie – nie podejmuję.
A co wiem? To, co czuję. Że smutno mi i wstyd. Boli mnie, że w moim Kościele coś takiego, o czym obecnie słyszę, ma miejsce. Przykro mi stąd i żal. Strasznie mi żal.
II.
Jestestwo uwikłane
Bodaj Oskar Wilde powiedział – ładnie skądinąd – że człowiek nosi w sobie niebo i piekło. To znaczy, że człowiek jest zdolny do czynienia tak dobra, jak zła, że człowiek jest władny uczynić tak wielkie dobro, jak i wielkie zło, największe dobro i największe zło. Zgoda. W nim jednym, w człowieku, złożone są dwie możliwości. Taka jest po prostu jego, człeka, natura, taka jest jego konstytucja. Stąd wszyscy ludzie są tacy. Tacy, że mogą być dobrzy lub źli. A jeśli takimi są wszyscy ludzie, to są takimi i księża. Chociażby i bardzo było nam to nie na rękę, musimy to zdanie przyjąć za prawdziwe.
Możliwe, iż tutaj jest źródło naszych problemów z objawiającymi się nam dziś kwestiami. W tym, że nie dopuszczamy do siebie myśli, iż ksiądz może popełnić zło, iż ksiądz może wejść na drogę zła, iż może ze złem na różne sposoby konszachtować. Skoro – motywowani jak najszczerszymi pobudkami, co należy docenić – przywykliśmy do tego, by myśleć o księdzu jednowymiarowo jako o prawie świętym, jako o istocie niemalże bezgrzesznej, to teraz nie bez rozczarowań i frustracji musimy się nauczyć myśleć o księdzu wielowymiarowo jako o jestestwie uwikłanym, jak każdy przedstawiciel gatunku homo sapiens, w dobro i zło, jako o jestestwie, które stać na wszystko, wszystko dobre i wszystko złe. To możemy w warunkach, w które jesteśmy wrzuceni – moim zdaniem – wyraźnie sobie uświadomić. O to proponowałbym w kontekście, w jakim się znajdujemy, zawalczyć. Ważna to lekcja dla nas do odrobienia. Może niedostatecznie byliśmy dotąd w tej materii dojrzali.
Niekoniecznie będzie w przyrodzie występować
Jedna rzecz to są wartości, pod którymi ksiądz staje, z którymi się utożsamia, które reprezentuje i głosi, a rzecz druga to jego życie osobiste, to to, jak te wartości czy ideały w swoje życie wprowadza, w swoją egzystencję wciela. Między tymi dwoma biegunami, ideałami księdza a życiem księdza, nie musi zachodzić zgoda. Naturalnie, jest wspaniale, kiedy taka harmonia ma miejsce. Ona tych, którzy żyją i funkcjonują obok księdza mającego ją w sobie, o nią codziennie się starającego, buduje. Ona księdza uwiarygodnia, sprawia, że ksiądz odbierany jest jako autentyczny. Ale takie zestrojenie słów z czynami, z postępowaniem nie jest u księdza konieczne. Możemy go sobie u księdza życzyć, możemy go od księdza wymagać, zresztą, ksiądz do pracy nad nim, jak każdy chrześcijanin, jest wezwany, ale niekoniecznie będzie ono – proszę pozwolić na mały żart – w przyrodzie występować. Swoją drogą: taki ksiądz, by tak go nazwać, rozdwojony jest pod względem psychologicznym kazusem interesującym. Przynajmniej dla mnie. No bo jak to wszystko w nim jednym się mieści? Jak on w sobie tyle łączy? Jakże musi być on silny, jakąż musi mieć on w sobie – sięgnijmy do słownika Nietzschego – wolę mocy!
Ksiądz może nie kształtować swojego życia podług tego, o czym uczy i co ma wypisane na swoich sztandarach, przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że może tego zrobić nie umie, a zatem dlatego, że jest najzwyczajniej słaby, jak niejedna i niejeden spośród chrześcijan, jego sióstr i braci, towarzyszących mu na drodze przez nasz łez padół. Po drugie wydarzać się może coś takiego dlatego, że ksiądz do tego, co głosi, nie jest przekonany, dlatego, że to, co głosi, nie jest po prostu jego.
Nie ma księży złych
Często myślimy, że jak na młodego mężczyznę w czasie święceń biskup kładzie ręce, to wszystko, co w tym mężczyźnie grzeszne i złe, jego rozmaite skłonności, cały jego nie najchwalebniejszy albo po prostu niechwalebny balast, zostaje jakoś, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zablokowane, zniszczone. Byłoby fajnie, gdyby tak było. Ale, niestety – a, proszę mi wierzać, wiem, co mówię – tak nie jest. Albo i stety, że tak nie jest. Mamy wszak księży – ludzi, nie księży – aniołów. Mamy księży – ludzi ze wszystkimi tego konsekwencjami, pozytywnymi i negatywnymi. Na swój sposób jest to poruszające i przejmujące. U Menandra jest zdanie: „Ileż gracji ma w sobie człowiek, gdy jest prawdziwie ludzki” (cytuję za Agambenem).
Inna sprawa, że – jak stwierdził Józef Tischner – nie ma tak naprawdę księży złych. To jest takich księży, którzy nigdy nikomu w niczym nie pomogli, którzy nigdy nie wyświadczyli nikomu żadnego dobra, a tylko wszystko niszczyli i psuli, a tylko szerzyli zło. Trzeba powiedzieć chyba nawet więcej. Zły ksiądz także uczynić może dobro. Ksiądz, który jest zaprzeczeniem tego, co głosi i za czym deklaruje, że stoi, może być na przykład dobrym mówcą, może pięknie sprawować liturgię, może być charyzmatycznym przywódcą, wielkim dyplomatą, lwem towarzystwa, facetem z klasą, uroczym dżentelmenem, którego powabowi trudno nie ulec. Ksiądz taki może być wybitnym znawcą doktryny katolickiej, świetnym akademikiem, sprawnym administratorem. To, że ze swoim życiem osobistym daleko jest od ewangelii, nie przekreśla przecież tego, co robi solidnego, porządnego, dobrego. Choć zwykle, kiedy dowiadujemy się, jak żyje, wszystko, co czyni, na nic już nie bacząc, przekreślamy. Czy to uczciwe: przekreślać dobro człowieka z powodu jego czynów złych?
Człowiek to nie jest piękne zwierzę
Trudno mi odpędzić od siebie wrażenie, że to, co się teraz przed nami z kościelnej rzeczywistości odsłania, nie jest nowe. Tak chyba, jak w Kościele jest dziś, w Kościele z dawien dawna było i, niestety – mówmy szczerze do końca – tak też zapewne pozostanie. Gorzka to prawda. Ale lepsza gorzka prawda od słodkiej iluzji. Jakoś nie bardzo jestem skory dać wiarę przekonaniu – może jestem w błędzie – że dziś mamy spraw trudnych w Kościele więcej niż w przeszłości.
Co zaś tyczy się przyszłości: myślę, że niewiele się zmieni. Mniej, jak sądzę, niż spodziewamy się, że się zmieni. Możemy wprowadzać nowe rozwiązania systemowe. Tyle tylko, że doświadczenie pokazuje, iż rozwiązania systemowe najzwyczajniej się nie sprawdzają. Mało to już rozwiązań systemowych w różnych dziedzinach rzeczywistości ludzkiej wprowadzono? System zawsze ma luki, przez system zawsze można się prześliznąć. Systemy nie działają, ponieważ nerw rzeczy biegnie w człowieku i tkwi w jego naturze. W tym, jaki człowiek jest. W tym, co w sobie nosi. W tych jego niebie i piekle. A nad tym żaden system nie jest w stanie zapanować. Tego żaden system nie zgłębi, nie spenetruje. Tego nie da się systemowo przecedzić, odsączając to, co nam się nie podoba. A odnośnie znowuż do układów: kiedy jedne się rozpadają, zaraz tworzą się następne, bo w tej przestrzeni nie ma miejsca na pustkę. Oczywiście, trzeba szukać rozwiązań systemowych lepszych od zastanych i trzeba burzyć układy i układziki. Jasne. Tylko należy mieć przy tym jakiś dystans. I nie wolno w konstruowaniu nowych rozwiązań systemowych i rozpirzaniu zastanych układów pokładać zbyt wielkich nadziei. Tu byłbym dość sceptyczny. Natura człowiecza jest, jaka jest. Jedna z książek Barbary Skargi nosi wymowny tytuł, doskonale pasujący tu jako puenta: człowiek to nie jest piękne zwierzę.
Pesymizm optymistyczny
Dobrze nie oczekiwać od ludzi za wiele. Dobrze tedy i od księży nie oczekiwać za wiele. W ogóle od życia dobrze jest nie za wiele oczekiwać. Mniej się wówczas człowiek rozczarowuje. Mniej, znacznie mniej go wtedy boli. A najmniejsza nawet normalność – nie mówiąc już o szlachetności – naonczas cieszy. Szczerze i głęboko cieszy. Oto ów skromny optymizm, który na początku niniejszego tekstu zapowiedziałem – kwintesencja antropologicznego pesymizmu.