Stanisław Różyck – przyrodnik – bojownik
Pan Stanisław wie ile człowiek jest w stanie znieść nieszczęść i wie, jak trudno się pod ich natłokiem nie załamać. Złe doświadczenia nie zabiły w nim jednak radości życia. Dziś ma 86 lat i nie żałuje ani jednego dnia. – Kochałem przyrodę i pracę z młodzieżą, a moim wrogom już dawno wybaczyłem. Jestem przygotowany na to, by w każdej chwili odejść pogodzony ze światem – podkreśla.
Bieda uczy zaradności
Wojowniczą naturę pan Stanisław dostał w genach po ojcu. Feliks Różycki w I wojnie światowej walczył w wojskach austriackich w Czarnogórze, ale po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zgłosił się na ochotnika do armii Piłsudskiego i brał udział w Bitwie Warszawskiej. Rodzinę założył w podkarpackiej Wólce Grodziskiej, gdzie razem z żoną Salomeą prowadził niewielkie gospodarstwo i wychowywał liczną gromadę dzieci. Najstarsza była Aniela, po niej urodzili się: Maria, Franciszek, Jan, Szczepan, Józef, Roman, Stanisław, który przyszedł na świat 4 kwietnia 1935 roku, potem Stefania, Tadeusz i najmłodszy Feliks, który zmarł wkrótce po urodzeniu. – Mieliśmy niecałe dwa hektary ziemi i tyle osób do wyżywienia, że gdy przypominam sobie dzieciństwo, to pamiętam przede wszystkim ogromną biedę. Rodzice chodzili na służbę do gospodarza. Po roku pracy od rana do wieczora, ojciec dostawał na Boże Narodzenie w ramach zapłaty koszulę, spodnie i kawałek sera. Mieszkaliśmy w starej chacie krytej strzechą, która miała jeden pokój, kuchnię z piecem chlebowym i spichlerz na jedzenie. Jak się w tym piecu rozpaliło, to sadza była w całym mieszkaniu. Codziennie rozkładaliśmy na podłodze słomę, kładliśmy się jeden obok drugiego i tak spaliśmy – wspomina pan Różycki.
Od najwcześniejszych lat, razem z rodzeństwem, pomagał rodzicom w gospodarstwie, w którym wszystkie prace wykonywało się ręcznie. Wieczorem brakowało już sił, by usiąść do zeszytu, czy książki. Siedmioklasową szkołę podstawową udało mu się jednak bez problemu skończyć. – W naszej wiosce nie było kościoła, więc na na nauki przed pierwszą komunią chodziliśmy pięć kilometrów do Grodziska Dolnego. Ksiądz, który miał z nami wtedy religię nigdy nie wpadł na pomysł, żeby pozwolić nam po tej podróży usiąść w ławkach. Byliśmy wtedy małymi dziećmi, a on kazał nam stać na baczność przez całą godzinę, a potem musieliśmy pokonywać następnych pięć kilometrów do domu. Buty dostawaliśmy dopiero wtedy, gdy na dworze pojawiał się szron – opowiada pan Różycki.
Z całej jedenastki tylko Stanisław, jego starszy brat Józef, który został księdzem michalitą i młodsza siostra Stefania, która zrobiła maturę, chcieli się dalej uczyć. On wybrał liceum w Leżajsku, gdzie trafił w 1949 roku. – Komunikacja miejska pojawiła się dopiero wtedy, gdy pracowałem w Kietrzu. W tygodniu mieszkałem na stancji, a w soboty po lekcjach chodziłem do domu na piechotę pokonując przez lasy dziewięć kilometrów w jedną stronę. Jesienią i zimą było już całkiem ciemno. Żeby nie utopić się w bajorze, które było w lesie, kładłem się na ziemi i przeczołgiwałem niebezpieczny kawałek. Byłem odważny jak mój ojciec – mówi pan Różycki, który maturę zdawał w roku śmierci Stalina.
Pan porucznik za biurkiem
Wychowywał się wśród pól i lasów, a miłość do przyrody wyniósł z rodzinnego domu. Nic więc dziwnego, że chciał studiować biologię, którą wybrał w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie. – Mieszkałem w akademiku. Mogłem tam jeść tylko obiady, bo śniadania i kolacje były we własnym zakresie. Rodzice nie dawali mi żadnych pieniędzy, ale mój kolega z Oświęcimia Józek Martula dostawał z domu jabłka. Jedliśmy ciemny chleb z jabłkiem i popijaliśmy gorzką herbatą. Smalec i margaryna to był luksus. Tak się żywiliśmy, ale jakoś przeżyliśmy – tłumaczy pan Stanisław. Po czteroletnim kursie wojskowym w ramach studiów trafił na trzy miesiące do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu, którą skończył w stopniu porucznika. Choć armia mu się podobała, nie zagrzał w niej miejsca, bo jak podkreśla, był człowiekiem głębokiej wiary, a w wojsku tego nie tolerowano. Przez wiele lat, co drugie wakacje pracował jednak w wojsku jako dowódca plutonu.
Przyszłą żonę Celestynę poznał na wiejskiej zabawie zorganizowanej w Grodzisku Górnym z okazji dożynek. Przyjechał wtedy do rodzinnego domu na wakacje i uczennica Technikum Pocztowego w Przemyślu od razu wpadła mu w oko. Po obronie pracy magisterskiej znalazł pracę w szkole podstawowej w Nowej Soli. W 1958 roku, za sprawą kolegi Staszka Gołdyna przeniósł się do liceum w Kietrzu, gdzie wyjechał z poślubioną rok wcześniej żoną. Tam przyszły na świat ich córki: Halina i Ewa. – Dostaliśmy nauczycielskie mieszkanie w bloku. Pracowałem w tak zwanej „Jedenastolatce”, gdzie była szkoła podstawowa i liceum. Klasy piąte, szóste i siódme uczyłem biologii i chemii, a w liceum, oprócz tych dwóch przedmiotów, dodatkowo przysposobienia obronnego. Bardzo lubiłem pracę z młodzieżą. Jeździłem z nimi na rajdy rowerowe z Kietrza do Gdańska i wycieczki po Polsce. W późniejszych czasach organizowałem wycieczki do rezerwatów dla uczniów pięciu powiatów – wspomina pan Różycki.
Do Liceum Medycznego Pielęgniarstwa w Raciborzu ściągnął go inny przyjaciel z liceum w Kietrzu – Marian Grzeszczuk. – W 1968 roku przyjmował mnie do pracy dyrektor Marian Kapica. Był bardzo wymagającym, ale i sprawiedliwym szefem. Zrobił mnie przewodniczącym szkolnego zespołu metodycznego. Zajmowałem się przygotowaniem pedagogicznym kadry, która go nie miała, na przykład farmaceutów, wykładających w naszej szkole, albo dyplomowanych pielęgniarek. Organizowałem też coroczne konferencje metodyczne dla nauczycieli i przygotowywałem drużyny medyczno-sanitarne do zawodów na szczeblu rejonowym i wojewódzkim. Byłem opiekunem zawodów strzeleckich i konkursów obrony cywilnej. Dawało mi to dużo satysfakcji – tłumaczy pan Stanisław, który w internacie przy Warszawskiej organizował też zabawy sylwestrowe dla nauczycieli i wykładowców liceum, a w styczniu 1973 roku kurator opolski powołał go na stanowisko profesora szkoły średniej. Oprócz pracy pedagogicznej, pełnił też funkcję kuratora sądu rejonowego.
Cena wolności
W latach 80. razem z Marią Herman zakładał w „Medyku” koło „Solidarności”, którego został przewodniczącym. Był też inicjatorem i uczestnikiem wielu akcji, organizowanych na terenie miasta, m.in. zbiórki podpisów pod listami protestacyjnymi przeciwko aresztowaniom działaczy więzionych za głoszone poglądy polityczne. Zaangażowanie w działalność opozycyjną było powodem do zawieszenia go podczas stanu wojennego w obowiązkach nauczyciela, a następnie wydania nakazu jego internowania. – Przyszedł do mojej klasy komisarz wojskowy, który rozmawiał z młodzieżą o stanie wojennym i płynnie przeszedł na mój temat, poddając mnie krytyce. Wtedy wstała jedna z uczennic i stanęła w mojej obronie. Wściekł się i wyszedł trzaskając drzwiami. Po dwóch dniach przyszła po mnie do domu bezpieka i zostałem internowany. Po takiego małego człowieka jak ja, przyjechało czterech esbeków. Przeszukali całe mieszkanie. Znaleźli tylko papier i kalkę do maszyny do pisania. I to wystarczyło – opowiada po latach pan Różycki.
29 marca 1982 roku został osadzony w ośrodku internowania w Zabrzu, gdzie przebywał dwa miesiące. – Najpierw zamknęli mnie w celi karnej, gdzie mogłem zrobić zaledwie trzy, cztery kroki, później trafiłem do trzyosobowej sali. Między podwójnym ogrodzeniem, zakończonym drutem kolczastym, biegały psy. Usłyszałem kiedyś od jednej z nauczycielek, że nie powinienem narzekać, bo dostawaliśmy jeść, pić i mogliśmy do woli spać. Tak może mówić tylko ktoś, kto nigdy nie przekonał się na własnej skórze jak brak wolności wpływa na psychikę – wyjaśnia.
Po powrocie z obozu pan Stanisław został zwolniony z pracy. Odwołał się do komisji dyscyplinarnej przy Ministerstwie Oświaty, która wyrok kuratorium z Katowic uznała za bezzasadny i przywróciła go do obowiązków zawodowych. Skończyło się na naganie i zakazie uczenia przysposobienia obronnego. – Na decyzję komisji wpłynęły opinie moich koleżanek – nauczycielek, które bardzo zaangażowały się w moją obronę: Reni Wochnik, Tereni Kręć, Irenki Mitręgi i Bożenki Daszkiewicz. Zniosłem wszystko: biedę, upokorzenia, kłamstwa na mój temat i zdradę kolegów. Później dowiedziałem się, że uczennice mojej klasy były wzywane do dyrektora i namawiane przez niego do pisania na mój temat donosów. Sam nie mogłem się bronić, ale w mojej obronie stanęli rodzice. Gdy wróciłem z obozu, w domu czekał na mnie przysłany przez księdza Pieczkę ministrant, który zaoferował mojej rodzinie pomoc. Takie wsparcie duchowe było mi wtedy bardzo potrzebne – wyjaśnia pan Stanisław.
Pogodzony z życiem
Kolejnym ciosem, jaki spadł na rodzinę Różyckich była niespodziewana śmierć młodszej córki Ewy, która zmarła nagle w Jugosławii. – Miałem zakaz wyjazdu za granicę, a sprowadzenie zwłok do kraju graniczyło z cudem. Wszystko trzeba było załatwiać przez stolicę, a my nie mieliśmy na to pieniędzy. To bardzo bolało – mówi o tamtych chwilach pan Stanisław, który po raz kolejny od szarej rzeczywistości uciekał w przyrodę. Każdą wolną chwilę spędzał wśród roślinności Łężczoka, Obory, albo Rezerwatu Przyrody Góra Gipsowa w Kietrzu. – Na studiach uczyłem się głównie teorii, a kiedy odkryłem Łężczok, jeździłem tam po kilkaset razy przywożąc do domu rośliny i oznaczając je za pomocą klucza. Razem z Janem Polakiem nakręciłem film o tym rezerwacie. Można na nim zobaczyć lęgowiska kormoranów, których już nie ma, kwitnące storczyki, czy salwinię pływającą, czyli polską wodną paproć – tłumaczy pan Różycki, który na swoje przyrodnicze wyprawy zabierał też młodzież. Zamiast wykładów w sali lekcyjnej, uczniowie uczestniczyli w lekcjach biologii w terenie. – Gdy spotykam się po latach z absolwentkami „Medyka”, często wspominają nasze wycieczki i lekcje w terenie jako to, co zapamiętały ze szkoły najbardziej. To mnie bardzo cieszy – wyjaśnia.
Gdy przeszedł już na emeryturę, z Katowic otrzymał pismo, które nawiązywało do jego pedagogicznej przeszłości. „Kuratorium Oświaty i Wychowania przeprasza Pana za wszystkie doznane przykrości i krzywdy moralne, wymierzone kary i działania dyscyplinarne nie znajdujące żadnego merytorycznego uzasadnienia i uznajemy je jako głęboko krzywdzące i sprzeczne z przyjętymi normami postępowania. Zdajemy sobie równocześnie sprawę, iż po latach nie będzie to nigdy pełne zadośćuczynienie”. Dziś do tych zdarzeń nabrał sporego dystansu. – Od 18 lat jestem wdowcem i choć od żadnego mojego wroga słowa przepraszam nie usłyszałem, wszystkim im już dawno wybaczyłem. Jestem przygotowany na to, by w każdej chwili odejść pogodzony ze światem i jestem z tego powodu szczęśliwy – podsumowuje Stanisław Różycki.
Katarzyna Gruchot