Stefania Polanowska - przez życie z uśmiechem na twarzy
W rodzinie pani Stefani rodziły się silne kobiety, które szybko zostawały wdowami i dzielnie radziły sobie z przeciwnościami życia. Ona też podzieliła los swej babci oraz mamy i równie dzielnie jak one stawiała los kolejnym wyzwaniom.
Szczęśliwa bieda
Gdy 16-letnia Janina Dokuczaj stawała na ślubnym kobiercu nie była jeszcze gotowa ani do małżeństwa, ani do prowadzenia domu, ale musiała się podporządkować woli rodziców. Starszy o 13 lat od swojej wybranki Alojzy Bury był według nich doskonałą partią. Utalentowany muzycznie stolarz miał porządny, murowany dom i dobrą pracę, więc dla dziewczyny z biednej, wielodzietnej rodziny to był los wygrany na loterii. Wkrótce na świecie pojawiły się córki Krystyna i Stanisława, a 10 stycznia 1945 roku w Wołczuchach w obwodzie lwowskim urodziła się Stefania.
Pani Janina opowiadała po latach, że wiele razy musieli uciekać razem z dziećmi przed Ukraińcami, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, latem 1945 roku wyjechali do Polski. Jako zadośćuczynienie za majątek pozostawiony pod Lwowem, Burowie dostali dom z warsztatem w Bierawie. W Polsce przyszli na świat ich synowie: Mieczysław, Franciszek, Czesław i Edward, ale pan Alojzy nowym domem nie zdążył się nacieszyć. – Gdy miałam dziewięć lat, a mama była w ciąży z moim najmłodszym bratem, tato zachorował i wkrótce zmarł. Pomagała nam wtedy rodzina starszych Niemców, która mieszkała w naszej przybudówce. Ten pan prowadził przez jakiś czas warsztat ojca. Byli dla nas bardzo mili i częstowali „bombonami”. Zresztą o żadnych autochtonach, którzy mieszkali w Bierawie, nie mogę powiedzieć złego słowa. Mieliśmy piekarza, który znając naszą sytuację, zawsze dawał nam na zeszyt bułki. Odliczał każdą po niemiecku i dokładał zawsze dwie gratis. To był bardzo dobry człowiek – wspomina pani Stefania.
Najgorsze chwile, które pamięta z dzieciństwa, to te, gdy opieka społeczna chciała pani Janinie odebrać dzieci. – Przyjechał ktoś z domu dziecka w Koźlu i chciał w nim umieścić trójkę moich młodszych braci. Pamiętam jak wszyscy chwyciliśmy się mamy, a ona powiedziała, że żadnego dziecka nie odda. Od tej pory zaczęliśmy co miesiąc dostawać z opieki pieniądze. W domu nigdy się nie przelewało, ale to była taka szczęśliwa bieda, bo byliśmy bardzo kochani, a na pomoc wielu ludzi zawsze mogliśmy liczyć. W naszej rodzinie kobiety musiały być silne, bo szybko zostawały same. Wdową została moja babcia, jej dwie siostry, mama i ja – podsumowuje po latach.
Gdy pani Janina zaczęła pracować w zakładach Azotowych w Kędzierzynie-Koźlu, sytuacja rodziny poprawiła się, ale opieka nad młodszym rodzeństwem spadła na barki dziewcząt. Dwie starsze szybko wyszły za mąż i usamodzielniły się, a pani Stefania zawsze marzyła o zawodzie pielęgniarki, więc po skończonej siedmioklasowej szkole w Bierawie wybrała 4-letnie Liceum Medyczne Pielęgniarstwa w Prudniku, w którym w tamtych czasach uczyły się same dziewczęta. Na górze szkoły był internat, w którym zamieszkała, a na dole klasy lekcyjne i dwie sale, w których odbywała się nauka przedmiotów zawodowych. – Nosiłyśmy szare fartuszki i krzyżaki. Uczyłyśmy się ścielić łóżka, robić okłady i zastrzyki, a oprócz tego były praktyki w prudnickim szpitalu na internie, chirurgii, pediatrii i noworodkach. Najlepiej czułam się na oddziale wewnętrznym i internie pozostałam wierna do końca – wspomina pani Polanowska.
Mistrzowie parkietu
Po maturze, za namową inspektora województwa opolskiego, który był jej wykładowcą, zaczęła uczyć w dwuletniej Szkole Asystentek Pielęgniarskich w Kędzierzynie-Koźlu. – Dla takiej dziewczyny jak ja to był los wygrany na loterii, bo oprócz pracy dostałam pokoik, w którym mogłam zamieszkać i mogłam korzystać ze szkolnej stołówki. Dyrektorką szkoły była Alicja Kryś, cudowna kobieta, która wzięła mnie pod swoją opiekę i zaraz wysłała na studia zaoczne do 3-letniego Studium Nauczycielskiego przy Akademii Medycznej w Warszawie, gdzie uczyłam się na kierunku pielęgniarstwo. Byłam nauczycielką przedmiotów zawodowych i ta praca bardzo mi się spodobała – podsumowuje pani Polanowska.
Podczas wakacji pani Stefania zdobyła pracę higienistki na koloniach w Strzelcach Opolskich. Wychowawczynią była tam znana przedwojenna nauczycielka Zofia Polanowska, którą odwiedził syn Jerzy, student prawa i znakomity tancerz. – Był wesoły, inteligentny i wspaniale tańczył, bo skończył kurs u mistrza Mariana Wieczystego. Mój Zygma, bo tak do niego zawsze mówiłam, był bardzo wesołym i towarzyskim chłopakiem, a ja trafiłam do Raciborza mając już narzeczonego – mówi pani Stefania, która po czterech latach narzeczeństwa zdecydowała się na małżeństwo. – Ślub odbył się w 1971 roku w Bierawie, a koronkową sukienkę uszyła mi krawcowa z Raciborza. To było typowo wiejskie wesele w rodzinnym domu. Mama zabiła świniaka, cielaka i zorganizowała je sama, bo wtedy było nam już lżej. Mąż był po trzecim roku prawa, ale przerwał studia dzienne i zaczął zaoczne, by móc pójść do pracy. Przez wiele lat pracował jako karnista w sądzie w Koźlu – tłumaczy pani Stefania.
W znalezieniu pierwszego wspólnego gniazda młodym pomógł Kazimierz Polanowski, teść pani Stefanii, który zajmował kierownicze stanowisko w urzędzie miasta w Koźlu i załatwił im kawalerkę przy ulicy Nowej w Raciborzu. Przenieśli się z niej później do spółdzielczego mieszkania przy Ogrodowej.
W 1975 roku przyszedł na świat ich syn Maciej, a dwa lata później córka Kasia. – To były piękne czasy, bo oboje z mężem byliśmy bardzo towarzyscy i nie opuszczaliśmy bali, prywatek i spotkań brydżowych. Mieliśmy sprawdzone grono przyjaciół, wśród których byli Elżbieta i Adam Ceglarkowie oraz Lucyna i Tadeusz Gurbierzowie. Jak się grało w brydża, to nigdy w parze z mężem, bo kłótnia była gotowa, a o licytacjach i zagrywkach rozprawiało się całymi tygodniami. Mąż nauczył mnie wielu tańców i rządziliśmy na parkiecie, zwłaszcza gdy królował rock and roll. Latem jeździliśmy z naszymi przyjaciółmi na wspólne wczasy pod namiot. Zamiast grilla były kiełbaski na patyku i pieczone w ognisku ziemniaki, które się kradło z pobliskich pól – opowiada ze śmiechem pani Stefania.
Wspaniałe czasy skończyły się wraz ze śmiercią pana Jerzego. – Byłam pielęgniarką, więc od razu wiedziałam co oznaczają jego wyniki badań. To była ostra białaczka. Mąż wiedział, że umiera, ale zabezpieczył mnie finansowo, dzięki czemu dzieci mogły skończyć studia – podsumowuje pani Polanowska. Syn Maciej poszedł w ślady ojca i jest sędzią, a córka Katarzyna tak jak mama została nauczycielką.
Pielęgniarka przy łóżku chorego
Pracę w Liceum Medycznym Pielęgniarstwa w Raciborzu Stefania Bura rozpoczęła w 1968 roku, gdy zaczęto likwidować szkoły asystentek. Przyjechała z jedną walizką w dłoni i pamięta, że Racibórz zrobił na niej ogromne wrażenie, bo było w nim mnóstwo zieleni i piękne zabytki. – Ulica Kościuszki, przy której wynajmowałam przez pierwszy miesiąc pokój, tonęła w drzewach. W szkole szybko zaprzyjaźniłam się z Eugenią Żeńczak, polubiłam też bardzo Reginę Wochnik. Moje koleżanki z „Medyka” pomogły mi bardzo, gdy zmarł mój mąż. Jestem im za to wdzięczna i nigdy o tym nie zapomnę – wspomina po latach.
Pierwsze wrażenia z pracy to nowy dyrektor Marian Kapica, którego młoda nauczycielka się bała. – To był szef bardzo wymagający, ale jednocześnie bardzo ludzki i dobry. Nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby się choćby minutę spóźnić na lekcje. Rano witał wchodzących nauczycieli i uczniów stojąc na schodach. Sprawdzał o której docieramy na miejsce i jak jesteśmy ubrani. Przychodził do szkoły zawsze pierwszy a wychodził ostatni. Był dla mnie wzorem – opowiada pani Stefania.
W budynku przy ulicy Nowotki (obecna ulica Cecylii) pracowali nauczyciele przedmiotów ogólnokształcących, a przedmiotów zawodowych uczono w budynku przy ulicy Jana. – Znajdowały się tam tak zwane sale chorych, które wyglądały tak jak te szpitalne i pomagały w nauce pielęgniarstwa. Nauczycielki i uczennice musiały się przebrać w fartuchy i zakładać czepki. Oprócz nauki w szkole były też miesięczne praktyki na oddziałach szpitala przy ulicy Bema, które odbywały się pod koniec roku szkolnego, gdy uczennice mogły się już posiłkować zdobytą na lekcjach wiedzą teoretyczną. To były bardzo przydatne zajęcia, bo lekarze przy łóżku pacjenta tłumaczyli przyszłym pielęgniarkom każdy przypadek. Były też organizowane pokazy zabiegów, w których mogłyśmy uczestniczyć. W tamtych czasach pielęgniarki miały być jak najbliżej chorego, bo to od nich, w dużej mierze, zależał jego powrót do zdrowia – tłumaczy pani Stefania.
Pani Polanowska, która uczyła przedmiotów zawodowych, była odpowiedzialna za internę, którą kierował w szpitalu przy Bema doktor Jaszczołd i oddział intensywnej opieki medycznej, któremu szefował doktor Krężel. – I z jednym i z drugim bardzo dobrze mi się współpracowało, ale naszym ulubionym lekarzem był chirurg Andrzej Selański. To był cudowny człowiek i lekarz z ogromną charyzmą. Uwielbiali go pacjenci i uwielbiały go uczennice. Często gościł na naszych studniówkach i zabawach – wspomina pani Stefania, która podczas pracy w Liceum Medycznym Pielęgniarstwa ukończyła dwuletnie studia magisterskie na wydziale pedagogicznym przy Akademii Medycznej w Lublinie. W szkole pracowała aż do jej rozwiązania, po czym uczyła jeszcze w powstałym na jej miejscu studium medycznym. W 2000 roku przeszła na emeryturę i do dziś mieszka w Raciborzu.
Jest szczęśliwą babcią 5-letniego wnuka Maciusia, syna Kasi.
Katarzyna Gruchot