Regina Wochnik - zamiast lekarzem została doktorem
Raciborskiemu „Medykowi” poświęciła prawie całe zawodowe życie, pnąc się jednocześnie po szczeblach naukowej kariery. Praca z młodzieżą dawała jej wiele satysfakcji, ale tytuły i nagrody nie były tak ważne, jak wyniesione z domu wartości, którym pozostała zawsze wierna.
Modlitwa o pokój
Kiedy z niewielkiej kapliczki w Dzielnicy żołnierze zabrali dzwony, Marta Wochnik była już pewna, że Niemcy przegrają wojnę. Bo dzwonów, które biją na Anioł Pański nie można przetapiać na broń. Wiedziała o tym ona i wiedziały inne matki dzieci, które codziennie tam przychodziły. W rodzinie Wochników nigdy nie modlono się o zwycięstwo, tylko o pokój. I choć rodzice rozmawiali z dziećmi na każdy temat, dla bezpieczeństwa, wszystko musiało zostać w czterech ścianach domu.
Dom w Dzielnicy kupili przed wojną na kredyt i wprowadzili się do niego w 1934 roku. Wcześniej mieszkali w Rudzie, w rodzinnym domu Ignacego Wochnika, który po śmierci rodziców wraz z gospodarstwem odziedziczył jego starszy brat. Stosunki między rodzeństwem układały się jednak na tyle dobrze, że Ignacy po ślubie zamieszkał tam ze swoją żoną. Jego wybranką została najmłodsza z czternaściorga rodzeństwa Marta Haase, której ojciec zmarł podczas I wojny światowej na hiszpankę. Trudne warunki materialne rodziny spowodowały, że 13-letnia dziewczynka zmuszona była przerwać szkołę i pójść do pracy. Na zaradną życiowo Martę zwrócił uwagę mistrz szewski, który miał już swój warsztat, a w czasie II wojny światowej został skierowany do pracy w otmętowskiej „Bacie”.
Pobrali się w styczniu 1932 roku, a po roku urodziło się ich pierwsze dziecko, które po kilku tygodniach zmarło śmiercią łóżeczkową. Po przeprowadzce do Dzielnicy przyszły na świat trzy córki Wochników: w 1934 roku Elisabeth, 6 maja 1938 roku Regina, zwana przez domowników Rią, a w styczniu 1944 roku najmłodsza Marta. W tym samym roku w kwietniu Regina poszła do pierwszej klasy szkoły w Füllstein, bo właśnie tak nazywała się wtedy jej rodzinna miejscowość. – Siedziałam w ławce z Renate Hiller, córką naszego nauczyciela. Pisałyśmy rysikiem na tabliczkach, a lekcje trwały dla mnie zbyt krótko, bo dzięki starszej siostrze umiałam już czytać i pisać. Jesienią szkołę zamknięto, a tatę, który był do tej pory odroczony z powodu przykurczu ręki, wcielono do wojska. Pierwszy raz spędzałyśmy święta bez niego. To był dla całej rodziny trudny czas, bo zaczęły się już naloty i trzeba się było chować do piwnicy – wspomina pani Regina.
Najgorszy dzień miał jednak dopiero nadejść. 23 stycznia 1945 roku do Dzielnicy wkroczyli Rosjanie, a na początku lutego wrócił do domu pan Ignacy, który uciekł z rosyjskiej niewoli w Klecznej Górze. – 5 lutego z powodu zimna, mimo strzelaniny, wyszliśmy z piwnicy. Mama usiadła na leżance w kuchni z Martą, a ja i Elisabeth pod ścianą. W pewnym momencie za oknem wybuchł granat, którego odłamki zraniły mamę w głowę. Tato pobiegł po pomoc, a moja 10-letnia siostra próbowała zatrzymać krwotok gazą zanurzoną w zimnej wodzie. Sanitariusze zabrali mamę do punktu w Łanach. Przez wiele miesięcy nie mieliśmy od niej żadnych wiadomości. Potem przyszli Rosjanie i kazali nam opuścić dom. Ojciec był w takim szoku, że nie zabrał niczego potrzebnego. Ubrał nas w odświętne sukienki, lakierki i płaszczyki, zamiast wziąć cieplejsze rzeczy. Zapomniał też o butelce dla Marty – relacjonuje.
Rodzina trafiła do siostry pana Ignacego, gdzie mieszkało już sporo rodziny. – Ojciec został tam z Martą, a ja z Elisabeth poszłam z kuzynką do rodzinnego domu taty w Rudzie, gdzie przyjęli nas bardzo serdecznie. Od tego czasu nie miałyśmy już kontaktu ani z mamą, ani z tatą. Ciocia była bardzo ciepłą osobą, która nikomu nie odmawiała pomocy. Przez jej dom przewinęło się w tamtym czasie prawie sześćdziesiąt osób. Czułyśmy się tam bezpieczne, ale bardzo tęskniłyśmy za domem – mówi pani Regina.
Rodzina jest wtedy gdy jest mama
Wojna odcisnęła w pamięci 7-letniej Reginy ucieczkę przed strzelającymi do niej pijanymi sołdatami. Ten obraz powraca w koszmarnych snach do tej pory. Są też wspomnienia o napływających informacjach o śmierci bliskich i wreszcie ta najgorsza, mówiąca o odejściu mamy, choć dzieciom nikt o tym wtedy nie powiedział. – Gdy dotarła do ojca, był tak zrozpaczony, że oddał naszą najmłodszą siostrę na wychowanie kobiecie, której synek zmarł w czasie wojny. Mama jednak nie umarła. Wraz z rannymi dotarła aż do szpitala wojskowego w Ołomuńcu i stamtąd wróciła w czerwcu do domu – mówi pani Regina.
Zastała w nim męża ze starszą córką i gdy dowiedziała się co zaszło, wysłała go po resztę dzieci. Najpierw odebrał półtoraroczną Martę, później poszedł po Reginę. – Nie poznałam kobiety, która porządkowała podwórko. W niczym nie przypominała mamy, choć nią była. Zniknął jej piękny długi warkocz, a w głowie, uszkodzonej przez granat, została wyrwa. Wiedziałam jednak, że wraz z jej powrotem wszystko się ułoży. Znów będziemy mieli co jeść i znów będziemy jedną rodziną – wspomina pani Wochnik.
Nowe życie okazało się sporym wyzwaniem dla całej rodziny, której dom znalazł się nagle w Polsce. Jeszcze w 1945 roku Ria trafiła do ochronki prowadzonej w Roszowicach przez siostry zakonne. Chodziła tam po to, by przeżyć, bo dzięki darom z UNRRY, przygotowywane codziennie posiłki pozwalały dzieciom przetrwać głód. Gdy w 1946 roku działalność wznowiła szkoła w Dzielnicy, od razu poszła do drugiej klasy. – Nie znałam ani słowa po polsku. Na szczęście trafiliśmy na nauczyciela, który miał do nas dużo cierpliwości. Choć Alfred Podolak miał zaledwie 18 lat, zawsze nas witał w garniturze i pod krawatem. Pokazywał każdy przedmiot i zapisywał jego polską nazwę na tablicy – wspomina pani Regina, która w ciągu podstawówki uczyła się w czterech różnych szkołach, bo oprócz Dzielnicy była jeszcze Ruda, Roszowice i Łany. Nauka była zawsze ucieczką od domowych obowiązków, bo gdy pan Ignacy dostał pracę w kopalni Szombierki, do domu przyjeżdżał dwa razy w miesiącu i na dziewczynki spadł obowiązek pomagania mamie.
Po podstawówce wybrała Liceum Ogólnokształcące w Koźlu, które skończyła w 1956 roku. Z tamtego okresu najcieplej wspomina nauczycielkę łaciny Józefę Cichową i matematyka Kazimierza Paszkiewicza, dzięki któremu tak polubiła ten przedmiot, że zwolniono ją z egzaminu ustnego na maturze. Ponieważ warunki materialne nie pozwoliły pani Reginie na podjęcie wymarzonych studiów medycznych, na pięć lat trafiła do księgowości w Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Koźlu. Odłożone w ten sposób pieniądze przeznaczyła na dalsze kształcenie w Państwowej Szkole Pielęgniarstwa w Zabrzu. – Chciałam pracować w szpitalu w Zabrzu, ale mama nalegała, żebym wracała do domu. Znalazłam zatrudnienie jako pielęgniarka oddziałowa na oddziale dziecięcym w Szpitalu Powiatowym w Koźlu. Było mi trudno, bo musiałam pracować z poprzedniczką, która mnie nie akceptowała. Po roku zachorowałam i trafiłam jako pacjentka na oddział wewnętrzny. W tym czasie leżała na chirurgii Alicja Kryś – dyrektorka Zasadniczej Szkoły Medycznej Asystentek Pielęgniarstwa PCK w Koźlu, która zaproponowała mi pracę w swojej placówce. I tak w 1964 roku zaczęłam uczyć teorii pielęgniarstwa – wspomina po latach.
O wartościach, które są ważniejsze niż tytuły
Wraz z pracą pani Regina rozpoczęła 3-letnie studia w Studium Nauczycielskim Średnich Szkół Medycznych w Poznaniu, które ukończyła w 1968 r., uzyskując kwalifikacje do nauczania pielęgniarstwa i higieny w średnich szkołach medycznych. Gdy zaczęto likwidować szkoły asystentek, Alicja Kryś załatwiła u dyrektora Mariana Kapicy, że jej nauczycielki: Regina Wochnik i Stefania Polanowska przejdą do pracy w Liceum Medycznym Pielęgniarstwa w Raciborzu.
Pracę rozpoczęła 1 października 1968 roku. W „Medyku” po Helenie Bluszcz pełniła funkcję kierownika szkolenia praktycznego, wielokrotnie była też opiekunem olimpiad pielęgniarskich. – Praktyki w szpitalu rozpoczynałam z uczennicami o 6.00 rano, więc żeby zdążyć dojechać z Dzielnicy, musiałam jeździć do pracy przewozem dla górników. Potem urząd miasta przydzielił mi pokój u rodziny Tytko, która mieszkała na Winnej. W końcu za namową mamy zapisałam się do spółdzielni mieszkaniowej. Pomogła mi w uzupełnieniu wkładu i po sześciu latach dostałam mieszkanie przy ulicy Słowackiego, gdzie mieszkam do dziś – wyjaśnia.
Gdy pierwszy raz czekała w szkole na Ostrogu na dyrektora Kapicę, zaczęła z nią rozmawiać nauczycielka języka rosyjskiego Janina Kałużna, która miała wtedy okienko. Z tej rozmowy zrodziła się przyjaźń, która towarzyszyła paniom aż do śmierci pani Janiny w 2017 roku. – Jeździłyśmy razem na orbisowskie wycieczki. W Związku Radzieckim za wszystko odpowiadała Nina, bo znała rosyjski i potrafiła się ze wszystkimi dogadać, a gdy jechałyśmy do NRD to przydawał się mój niemiecki. Kiedyś nas to uratowało, bo wybrałyśmy się we dwie do Lipska pociągiem i na miejscu okazało się, że w Orbisie podano nam inny adres hotelu. W szkole trzymaliśmy się zawsze w czwórkę, czyli ja, Janina Kałużna, Maria Herman i Stanisław Różycki. Mieliśmy podobne poglądy na świat i to nas do siebie zbliżało – podsumowuje.
W 1971 roku Regina Wochnik rozpoczęła 5-letnie zaoczne studia pedagogiczne na wydziale psychologii i pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego, które skończyła z wyróżnieniem po czterech latach. Stopień doktora nauk humanistycznych uzyskała w 1982 r. na wydziale pedagogicznym Uniwersytetu Warszawskiego, na podstawie dysertacji, którą napisała pod kierunkiem prof. Stefana Wołoszyna. Rok później uzyskała III stopień specjalizacji zawodowej w zakresie nauczania pielęgniarstwa dziecięcego. W 1994 r. otrzymała nagrodę Ministra Zdrowia i Opieki Społecznej, a rok później przeszła na emeryturę. – Moi rodzice byli prostymi, uczciwymi i pracowitymi ludźmi. Liczyli się z Bogiem i cenili wiedzę. Prawie do końca życia czytali książki i interesowali się światem. Mama motywowała mnie do nauki i cieszyła się z wszystkich sukcesów. Ojciec uważał, że po to się żyje, żeby coś robić. Skoro wybrałam taką drogę, to jest to mój wybór, a nie sukces – mówi pani Regina.
Jej siostry też związały swoje życie zawodowe z medycyną, bo starsza Elisabeth została pielęgniarką, a młodsza Marta laborantką w sanepidzie. – Zawsze marzyłam o tym, żeby zostać lekarzem, ale nigdy nie żałowałam tego, jak wyglądała moja zawodowa droga. Bycie nauczycielem to była wymarzona praca dla mnie. Z domu wyniosłam wiarę i tolerancję dla innych. Mama była dla mnie w tym względzie ogromnym autorytetem. Wszystkim zawsze pomagała i nikogo nie zostawiła w potrzebie. I te wartości są dla mnie bardziej cenne niż jakiekolwiek tytuły – podsumowuje dr Regina Wochnik.
Katarzyna Gruchot