Urszula Nitner - harcerka żadnych wyzwań się nie boi
Była pierwszą absolwentką Liceum Medycznego Pielęgniarstwa, która skończyła szkołę w czerwcu, a we wrześniu wróciła do niej jako nauczycielka. Z zawodu pielęgniarka, z powołania harcerka i społecznica, sprawdzała się równie dobrze jako oddziałowa raciborskiego pogotowia, jak i organizatorka turystycznego wypoczynku dzieci i młodzieży, a także imprez dla nieco starszego grona.
Dzieciństwo nad Psiną
Dziadkowie Urszuli, rydułtowik Karol Nitner i pochodzący ze Studziennej Paweł Krzyżek, znali się z pracy na kolei, przyjaźnili i często u siebie bywali. Nic więc dziwnego, że ich dzieci, syn Karola – Alojzy i córka Pawła – Helena zapałały do siebie sympatią, która z czasem przerodziła się w głębokie uczucie. – Problemy zaczęły się dopiero wtedy, gdy moi rodzice postanowili się pobrać. Dziadkowie ze Studziennej uznali, że to mezalians, gdy pochodząca z porządnej rodziny Niemka chce wyjść za mąż za biednego Polaka. Młodzi postawili jednak na swoim i w październiku 1949 roku w Rydułtowach odbył się ich ślub cywilny, a miesiąc później kościelny. Nikt z rodziny mamy nie pojawił się na uroczystościach – tłumaczy pani Urszula.
Alojzy Nitner miał w dniu ślubu zaledwie 19 lat, a jego żona była o dwa lata starsza. Na początku zamieszkali razem z jego rodzicami w Rydułtowach, ale wkrótce przenieśli się do niewielkiego mieszkania przy ulicy Kościuszki w Raciborzu, które przydzielono mu jako pracownikowi kolei. 20 grudnia 1951 roku przyszła na świat ich pierwsza córka Urszula. Poród odbierał doktor Józef Buzek, z którym później jako pielęgniarka, pani Ula pracowała. – Z rodziną mamy nie mieliśmy w ogóle kontaktu. Zwyczajowo jeździliśmy do dziadków z życzeniami urodzinowymi i noworocznymi i na tym się kończyło. W 1957 roku urodziła się moja siostra Dorota, która była od początku oczkiem w głowie mamy. Ja natomiast byłam zawsze córeczką tatusia. Mama, która przed wojną chodziła do niemieckiej szkoły, nigdy nie opanowała języka polskiego i mówiła do nas gwarą, a tato, który znał biegle niemiecki, posługiwał się tylko językiem polskim. To pod jego wpływem zapisałam się do harcerstwa, o co złościła się mama – wspomina pani Nitner.
W 1955 roku rodzina przeniosła się do budynku przy Opawskiej, gdzie Ula spędziła dzieciństwo i młodość. – To były dwa przedwojenne domy, w których mieszkali kolejarze. Pod numerem 111 mieszkali Solichowie, którzy mieli czwórkę dzieci, Bedryjowie, u których było ich pięcioro, pani Szczerbowa z synem i synową oraz Ponulakowie z córkami Wandą i Grażyną. Pod 113 mieszkaliśmy my, Dudkowie, którzy mieli sześcioro dzieci, Szulczykowie i Ochmanowie. Właściwie całe nasze życie toczyło się wtedy na podwórku, bo wszystkie dzieci były w podobnym wieku. Latem kąpaliśmy się w pełnej pijawek Psinie, nad którą rozbijaliśmy namioty. Zimą przedzieraliśmy się przez śnieżne korytarze, a jesienią chodziliśmy na działkę do Dudków na gruszki. Pani Dudkowa serwowała je nam na gorąco polane masłem. Mama pracowała w Raciborskich Zakładach Mięsnych, a tato był maszynistą parowozów, więc czasami zdarzało się, że byłyśmy z siostrą w domu same. Nieraz zajmowały się nami opiekunki, ale ja byłam od początku bardzo samodzielna i już jako 6-latka potrafiłam Dorotę przewinąć i nakarmić – opowiada pani Urszula.
Ty się Nitner lepiej ucz
Podczas gdy wszyscy jej przyjaciele z podwórka rozpoczęli edukację w „Szóstce”, ona poszła do Szkoły Podstawowej nr 11, którą kierował wtedy Andrzej Latoń. – Moją pierwszą nauczycielką i zarazem wychowawczynią w klasach I – IV była Maria Sierna, a w wyższych klasach historyczka Maria Wojczulis. W piątej klasie rozpoczęła się moja przygoda z harcerstwem pod okiem drużynowej dh Anieli Wieczorek – wspomina pani Nitner.
Decyzja o wyborze „Medyka” wydawała się prosta, bo skoro dziewięć koleżanek z klasy chciało tam iść, to coś w tej szkole musiało być. Po wstępnych egzaminach pisemnych z języka polskiego i matematyki, które odbywały się w budynku SP1 na Ostrogu, dziewczęta z „Jedenastki” 1 września 1965 roku rozpoczęły naukę w klasie prowadzonej przez polonistkę Ewę Przybysławską. Gdy po dwóch latach odeszła ze szkoły, nowym wychowawcą został fizyk Marian Grzeszczuk, a polonistką Maria Herman. – Pan Grzeszczuk był fantastycznym człowiekiem, a lekcje z panią Marią bardzo atrakcyjne, bo miała nowatorskie podejście do języka polskiego. Kłopot był w tym, że ja do wszystkich przedmiotów miałam jeden zeszyt i to taki z ginekologii i położnictwa, więc gdy czytałam wypracowanie, to go otwierałam i wymyślałam treść z głowy. Pani Herman szybko się zorientowała, ale nie robiła z tego problemu – mówi pani Ula.
Przez pięć lat siedziała w pierwszej ławce z Teresą Łój, a na praktykach była w parze z Zosią Mejłun. – Dyrektora Kapicę, który był instruktorem harcerskim, znałam już wcześniej jako uczestniczka obozów i wyjazdów harcerskich, a potem, kiedy uzyskałam stopień instruktorski, ze spotkań instruktorów ZHP. W trakcie nauki w „Medyku” prowadziłam za jego zgodą drużynę zuchową w Szkole Podstawowej nr 1, a później drużynę harcerską w Liceum Medycznym. Gdy trzeba było przygotować jakąś akademię, to zwracał się z tym często do mnie. Mawiał: jak ty sobie z tym nie poradzisz, to kto? Miałyśmy z nim zajęcia z psychologii i pedagogiki. Jak już mu bardzo zaszłyśmy za skórę to miał takie swoje powiedzonko: dziewczyny, ja was proszę, rozum w garść, a nerwy na postronki. To był człowiek wielkiego serca, uosobienie spokoju i dobroci – mówi pani Urszula i opowiada mi o największej wpadce, którą miała z doktorem Kłoskiem, prowadzącym w piątej klasie zajęcia z laryngologii. – W styczniu 1969 roku zostałam mianowana komendantką zimowiska w Rudach. Okazało się, że nie wszystko w budynku funkcjonowało dobrze. Wiedziałam, że są problemy z natryskami, które nie działały. Podszedł do mnie jakiś człowiek we flanelowej koszuli, którego wzięłam go za woźnego. Powiedziałam, że coś z tymi natryskami musi zrobić i to natychmiast. We wrześniu tego samego roku okazało się, że „woźny” to doktor Kłosek. Kiedy pojawił się na naszej pierwszej lekcji w „Medyku”, spojrzał na mnie wymownie, wyczytał nazwisko i powiedział: my to się już chyba znamy, prawda? Więc ty się Nitner lepiej ucz!
Pani Urszula podkreśla, że szkoła przygotowywała przyszłe pielęgniarki nie tylko do zawodu, ale i do życia. – Myśmy się uczyły jak prać, myć, gotować, słać łóżka i samodzielnie podejmować decyzje. Poprzeczka była zawieszona bardzo wysoko, bo oprócz przedmiotów ogólnych, które były we wszystkich średnich szkołach, my miałyśmy jeszcze przedmioty zawodowe i praktyki w lecznictwie otwartym i zamkniętym. Podczas ćwiczeń na salach demonstracyjnych uczono nas takich czynności jak pobieranie krwi do badań, toalety chorego w łóżku, podawania zastrzyków, innymi słowy wszystkich zabiegów związanych z opieką nad chorym leżącym w łóżku. Miałyśmy wielkie szczęście, że „Medyk“ miał fantastyczną kadrę pedagogiczną, która dbała o wysoki poziom zarówno wiedzy teoretycznej, jak i praktycznej. Nosiłyśmy szare regulaminowe mundurki, a nasze instruktorki mierzyły linijką ich długość. Jeśli uznały, że są za krótkie, wypruwały nam listwy. Każda z nas musiała mieć przy sobie igłę z nićmi, żeby tę listwę potem niżej przyszyć – opowiada pani Nitner.
Ten bukiet nie dla pana
Najbardziej wzruszającą chwilą w szkole był dla niej moment wręczenia dyplomów, na którym miała przygotować mowę pożegnalną. Napisał ją Janusz Żeńczak, mąż pani Eugenii, nauczycielki przedmiotów zawodowych. – „I jeśli w oku zaperli się łza, nie zdziwcie się, bo jest to jeden etap, który dziś w naszym życiu zakończony zostanie” – cytuje fragment tej mowy po latach i dodaje, że emocje wzięły wtedy górę. – Zapomniałam reszty przemówienia i zamiast wręczyć bukiet kwiatów dyrektorowi, dałam je szkolnemu wizytatorowi. Gdy się zreflektowałam, odebrałam mu te kwiatki i zaniosłam Kapicy. Trochę to niezręcznie wyszło, więc gdy tego samego dnia dyrektor zaprosił mnie do swego gabinetu, gdzie siedział wizytator i nasz wychowawca, byłam przekonana, że zmyją mi za to zamieszanie głowę. Okazało się, że zaproponowali mi pracę. Byłam w takim szoku, że poprosiłam o kilka dni na przemyślenie oferty – wspomina pani Nitner.
16 sierpnia 1970 roku wróciła do Liceum Medycznego Pielęgniarstwa, tym razem jako najmłodsza nauczycielka zawodu województwa opolskiego. Kierowniczka szkolenia Helena Bluszcz przydzieliła ją na chirurgię do pracującej już tam Heleny Maślanki, bo wiedziała, że to jest oddział, na którym jeszcze jako uczennica, najlepiej się czuła. – Respekt, który wczesniej czułam do Reginy Wochnik zamienił się wkrótce w szacunek, bo nauczycielka, która wiele od nas wymagała, okazała się wspaniałą przewodniczką. I ona i Lidka Natalli, którą zawsze darzyłam sympatią, prowadziły mnie za rękę gdy zaczęłam uczyć – podkreśla pani Urszula i dodaje, że w szkole poprowadziła piętnaście prac przeddyplomowych uczennic klas piątych a z wieloma swoimi absolwentkami utrzymuje kontakt do dnia dzisiejszego.
Po trzech latach pracy wróciła do zawodu podejmując pracę w Zespole Opieki Zdrowotnej w Raciborzu, najpierw jako pielęgniarka anestezjologiczna, a później oddziałowa izby przyjęć i pogotowia ratunkowego. W 1979 roku, po powołaniu do życia zespołu karetki reanimacyjnej przez wiele lat była jego pielęgniarką. Ze służbą zdrowia rozstała się w 1990 roku. Pracowała w Ragosie, ZEW-POL-u, gdzie pełniła funkcję kierownika biura podróży i ZDG Rafako gdzie była odpowiedzialna za zakładowe ośrodki wypoczynkowe. W 2000 roku została kierowniczką Restauracji BraxTon, a później pracownikiem administracyjnym ośrodka AquaBrax.
Oprócz działalności zawodowej przez dwie kadencje była ławniczką w Sądzie Rejonowym w Raciborzu i radną miejską z ramienia TMZR. Za działalność społeczną została nagrodzona medalem „Zasłużonemu Działaczowi Ziemi Raciborskiej” oraz brązowym i srebrnym Krzyżem Zasługi. Dziś jest już na emeryturze. Wciąż mieszka w Raciborzu, skąd często podróżuje do Niemiec, gdzie na stałe mieszka jej córka Karolina.
Katarzyna Gruchot