Aniela Fronczak - w pielęgniarstwie najważniejszy jest pacjent
Po mamie odziedziczyła wschodnią fantazję i otwartość, po tacie śląską solidność i obowiązkowość. Wychowana w dwóch kulturach szybko dorosła do tolerancji i świetnie odnalazła się w szkole, gdzie trafiła na grono nauczycielek – pasjonatek pielęgniarstwa. Choć marzyła o pracy z dziećmi, swoje życie zawodowe związała z młodzieżą. Od 46 lat uczy młodych ludzi zasady wyniesionej z „Medyka”, że niezależnie od technizacji i rozwoju medycyny to pacjent zawsze pozostaje najważniejszy.
Kolejarska punktualność
Losy pochodzącej spod Równego Bronisławy Dąbrowskiej i Ślązaka Pawła Szernera splotły się na Ziemiach Odzyskanych. Ona trafiła pod Wrocław podczas II wojny światowej, kiedy wywieziono ją z Kresów na roboty. On znalazł się w tym samym miejscu z polskim wojskiem zabezpieczającym po wyzwoleniu wrocławskie lotnisko. Choć wojna odebrała im młodość, nie odebrała marzeń. W lutym 1948 roku pobrali się i postanowili osiąść w Kędzierzynie, rodzinnych stronach pana Pawła. – Mieszkaliśmy w wybudowanym przed wojną domu, gdzie mieściły się mieszkania przeznaczone dla kolejarzy. Nasze mieszkanie znajdowało się naprzeciw dziadków. Oni mieli na drzwiach tabliczkę Scherner, a my Szerner. Gdy byłam mała często zastanawiałam się dlaczego tak jest. Potem dowiedziałam się, że gdy w 1948 roku weszła w życie ustawa o czystości języka polskiego na Śląsku, wszystkie niemiecko brzmiące nazwiska zaczęto spolszczać. Dziadek, który był powstańcem, nie chciał się ugiąć i na jego drzwiach pozostała tabliczka z oryginalną pisownią naszego nazwiska. Babcia Augustyna zajmowała się domem, a dziadek Stefan był przedwojennym kolejarzem i kierownikiem pociągu. Często powtarzał, że jak on prowadził pociąg do Wiednia to wszyscy rolnicy nastawiali według niego zegarki, a teraz pociągi potrafią mieć dwie godziny spóźnienia. I pytał: jak to jest możliwe? – tłumaczy pani Ania i dodaje, że w domu mówiło się wyłącznie po polsku, choć dziadkowie, jeśli chcieli żeby wnuki nie wiedziały o czym mówią, rozmawiali między sobą nieraz po niemiecku.
Jej mama Bronisława pracowała jako instruktorka zawodu w zakładzie Braille'a, gdzie uczyła szycia na maszynie, a tato Paweł, tak jak ojciec, był kolejarzem. Z czasem rodzina zaczęła się powiększać. W listopadzie 1948 roku przyszedł na świat najstarszy syn Szernerów Zdzisław, w styczniu 1951 roku Irena, 9 listopada 1952 roku urodziła się Aniela, zwana przez wszystkich Anią, a w 1957 roku jej siostra Barbara. – Naukę rozpoczęłam w Szkole Podstawowej numer 8. Byłam pierwszym rocznikiem który został zreformowany. Osoby, które urodziły się do 30 czerwca 1952 roku chodziły do szkoły 7-klasowej, a te, które przyszły na świat w późniejszych miesiącach, musiały zostać w szkole rok dłużej. To był dla nas ogromny stres, bo musiałam się rozstać z wieloma koleżankami – wyjaśnia pani Fronczak.
Ponieważ zawsze marzyła o pracy z dziećmi, na początku szukała szkoły średniej dla przedszkolanek. Najbliższe Liceum dla Wychowawczyń Przedszkoli było w Prudniku, ale wymagano tam gry na jakimś instrumencie. Wprawdzie Aniela miała za sobą dwa lata klasy skrzypiec w Szkole Muzycznej w Kędzierzynie, ale nie szkło jej najlepiej i w końcu zrezygnowała. To zadecydowało, że wybrała Liceum Medyczne Pielęgniarstwa w Raciborzu, bo po jego skończeniu mogłaby pracować na pediatrii.
Odpracowywane stypendium
W 1967 roku Aniela Szerner rozpoczęła naukę w Licem Medycznym Pielęgniarstwa w Raciborzu. – Wychowawczynią mojej klasy była Halina Hendzel, a równoległej Maria Herman, która uczyła nas języka polskiego. To była wspaniała nauczycielka, dzięki której pokochałam literaturę. U niej każda lekcja to była nauka poprzez przeżywanie. Kiedy zaczynałyśmy szkołę było nas czterdzieści uczennic. Kilka się wykruszyło, ale ponad trzydzieści dotrwało do końca. Przez pięć lat siedziałam w jednej ławce z Haliną Skibą, która była z Raciborza. Przyjaźniłam się też z Basią Tomkiewicz i Anią Werner. Dojeżdżałyśmy do szkoły tym samym pociągiem, ja z Kędzierzyna, Ania z Bierawy, a Basia z Kuźni Raciborskiej. Najgorsze były praktyki w szpitalu, bo musiałam zdążyć na pociąg o 4.30. Do dziś utrzymuję bliski kontakt z Basią (dziś Ząbek), która przez wiele lat w raciborskim szpitalu pełniła funkcję oddziałowej na noworodkach. Ona została matka chrzestną mojego syna, a ja jej syna. Ania Werner już odeszła, ale wciąż o niej pamiętamy. Do dziś w dniu urodzin zamawiamy mszę w jej intencji i jeździmy na grób do Bierawy – opowiada pani Fronczak i wspomina nauczycielki, które prowadziły w szkole przedmioty zawodowe. Były wśród nich: Eugenia Żeńczak, Teresa Kręć, Irena Mitręga, Helena Bluszcz, Urszula Małanka, Regina Wochnik, Stefania Polanowska, Helena Maślanka, Urszula Nitner, Małgorzata Kempanowska i Urszula Chociaj.
W pierwszej klasie liceum zajęcia z pielęgniarstwa odbywały się na salach demonstracyjnych, w drugiej była dwutygodniowa praktyka w szpitalu na oddziale wewnętrznym, w trzeciej wydłużyła się ona do miesiąca (dwa tygodnie na oddziale wewnętrznym i dwa kolejne na chirurgii). W czwartej klasie jeden dzień w tygodniu poświęcony był na praktyki w szpitalu i wtedy uczennice poznawały wszystkie oddziały. W ostatniej klasie były wyłącznie zajęcia zawodowe. – Pamiętam takie zdarzenie z drugiej klasy liceum, gdy miałam praktyki na oddziale wewnętrznym raciborskiego szpitala. Podczas jednej z wizyt lekarskich na salę wszedł doktor Buzek, który kierował wtedy oddziałem. Z ogromną powagą zadał starszej pacjentce pytanie: a była już pani na wielkim dworze? (co w jego nomenklaturze oznaczało czy oddała już stolec), a babcia na to: ni, terozki ni, za młodu służyła we dworze – opowiada ze śmiechem o nieporozumieniach językowych pani Ania.
Praca z dziećmi była marzeniem wszystkich trzech przyjaciółek, które postanowiły, że zaraz po skończonej szkole zgłoszą się do pierwszego Polsko-Amerykańskiego Instytutu Pediatrii, który powstał w Krakowie Prokocimiu. Był tylko jeden problem: żeby pracować w innym województwie, trzeba było mieć zgodę wydziału zdrowia Urzędu Wojewódzkiego w Opolu. – Niestety, urzędnicy odmówili nam tłumacząc, że podczas nauki pobierałyśmy stypendium, które zgodnie z zasadami, powinnyśmy odpracować na swoim terenie. Zaproponowali nam pracę w Wojewódzkim Szpitalu Dziecięcym w Opolu, gdzie zgłosiłyśmy się w trójkę 1 września 1972 roku. Zamieszkałyśmy w domu przy ulicy Sikorskiego, którego piętro zostało wynajęte dla pracowników szpitala dziecięcego. Zajęłyśmy jeden z trzech pokoi, w pozostałych dwóch mieszkały panie z laboratorium. Dyrektorem szpitala była Aleksandra Pospieszalska, wspaniały lekarz i człowiek. Zjawiała się w szpitalu codziennie o 6.00 rano i doglądała osobiście każdego dziecka. Do pracy podchodziła bardzo rygorystycznie, ale dbała o pracowników i gdy widziała, że dobrze pracują, darzyła ich szacunkiem. W Opolu pracowałam dwa lata – podsumowuje pani Fronczak.
Wśród nowoczesnej aparatury trzeba dostrzec człowieka
Gdy w 1974 roku zadzwonił do niej dyrektor „Medyka” Marian Kapica i poprosił, żeby przyjechała do szkoły, była przekonana, że pewnie nie rozliczyła się z biblioteką, albo o czymś zapomniała. Wracała do Raciborza z sercem na ramieniu, a na miejscu okazało się, że dostała propozycję pracy. – Oprócz mnie zaczęły wtedy uczyć inne absolwentki liceum: Ewa Rzodeczko, Lidia Fikoczek i Kornelia Gołombek. Dyrektor Kapica stawiał na młodą kadrę i własne absolwentki, których możliwości świetnie znał. Niestety, doktor Pospieszalska nie chciała się zgodzić na moje odejście za porozumieniem stron, więc dołączyłam do kadry „Medyka” dopiero 1 stycznia 1975 roku. Razem z Ewą Rzodeczko-Bury prowadziłam zajęcia praktyczne na oddziale chirurgicznym, gdzie zastąpiłyśmy Helenę Maślankę i Urszulę Nitner – tłumaczy pani Ania i dodaje, że nauczycielki musiały być zawsze dwie, bo zajęcia odbywały się w grupach porannej i popołudniowej. – Oddziałem kierował wtedy doktor Ziębicki, którego bałam się jak ognia, bo pamiętałam go jeszcze z praktyk w szkole. To był furiat i naprawdę niewiele nauczycielek było z nim w stanie wytrzymać. Gdy zaczynałam pracę jako nauczycielka, różnica wieku między mną a uczennicami wynosiła zaledwie cztery lata, nic więc dziwnego, że gdy wszedł na oddział doktor Ziębicki, spytał zdziwiony: a z kim wy tu jesteście? Wyszłam na przód i przedstawiłam się. Jako instruktorka miałam czepek z jednym poziomym paskiem, a nie jak moje uczennice z trzema pionowymi, co go jednak nie przekonało. Kazał mi pokazać dowód osobisty. Spojrzał na mnie, na zdjęcie i przeprosił. Po tym incydencie współpraca układała się świetnie. Był dla mnie bardzo łagodny, zwłaszcza, gdy dowiedział się, że jestem harcerką, bo on też był kiedyś harcerzem – wspomina pani Fronczak. Kiedy Ewa Rzodeczko-Bury odeszła do szkoły w Kędzierzynie-Koźlu, pani Ania zaczęła pracować z kolejną absolwentką „Medyka” – Ireną Gołąb.
Wykształcenie uzupełniała kończąc Studium Nauczycielskie Średnich Szkół Medycznych we Wrocławiu, a następnie studia na wydziale pielęgniarskim Akademii Medycznej w Lublinie. W 1976 roku wyszła za mąż za kolegę z harcerstwa Zdzisława Fronczaka, nauczyciela Szkoły Mistrzostwa Sportowego, którego poznała, gdy była jeszcze uczennicą „Medyka” w klubie harcerskim „Chodak”. Jeździli razem na obozy i rajdy, rozbijali namioty, zdobywali kolejne sprawności i wreszcie zaczęli wspólną wędrówkę przez życie. W 1978 roku przyszedł na świat ich syn Michał, absolwent prawa i administracji, a w 1981 roku Marek, który mieszka od lat w Holandii.
W lutym 2004 roku Aniela Fronczak przeszła na emeryturę, ale wciąż pozostaje czynna zawodowo, pracując w Medycznej Szkole Policealnej Województwa Śląskiego, która ma swoją siedzibę przy ulicy Warszawskiej 7 i 9. Sił i energii do pracy nabiera odpoczywając na działce rekreacyjnej, którą rodzina ma na Widoku. Z zamiłowaniem zajmuje się tam ogrodnictwem i w wielu konkursach zdobywa za swoje aranżacje nagrody. Jak sama przyznaje, największą pasją jej życia pozostaje nadal pielęgniarstwo, a jej największym mentorem dyrektor Marian Kapica. – W naszej szkole było mnóstwo nauczycielek, które były pasjonatkami pielęgniarstwa. Uczyły nas empatii, kochania ludzi, odpowiedzialności i zaangażowania w pracę. Każdego pacjenta trzeba było spróbować zrozumieć, być z nim i trzymać go za rękę w sytuacjach trudnych. Tych umiejętności nigdy się nie traci, one zostają do końca życia. Dziś nasze absolwentki muszą iść z duchem czasu, dokształcać się, by sprostać technizacji medycyny, ale one nigdy nie zapominają, że to pacjent pozostaje zawsze najważniejszy. I tego nauczył nas raciborski „Medyk” – podsumowuje Aniela Fronczak.
Katarzyna Gruchot