O trzech moich domach, które czasami zdają mi się także więzieniami
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Trojakim jestem sługą
Tworzywo mojego życia stanowią, jak mi się na chwilę obecną wydaje, przede wszystkim trzy rzeczywistości, trzy żywioły: kapłaństwo, studia i sztuka.
Te trzy to sprawy, kapłaństwo, studia i sztuka, wypełniają całe moje dni, niekiedy, wcale nie tak rzadko, także i noce, choć, oczywiście, nie całe noce, bo daleko bym nie zajechał; na te to trzy kwestie trwonię cały czas, który mam do dyspozycji, który mi przydzielono, który dano mi w zarząd; te to trzy pierwiastki pochłaniają mnie, w nich zadurzają, w ich przepastnym, bezkresnym morzu zatapiają się zupełnie umysł mój i moje – głupie – serce; tym trzem, kapłaństwu, studiom i sztuce, nieudolnie – przecież, że inaczej nie potrafię! – acz gorliwie służę.
I te trzy moje miłości – jak o owych składowych, jak o owych filarach mojej egzystencji mogę i chcę jeszcze powiedzieć – czynią mnie tym, kim jestem, tym, za kogo się uważam, za kogo się mam: księdzem, uczniem i amatorem sztuk; tym trzem moim miłościom zawdzięczam, drodzy Państwo, swoją tożsamość, hybrydową swoją tożsamość: trojakim wszak, taką przynajmniej mam nadzieję, jestem sługą – sługą Boga i Kościoła, sługą nauki, to jest sługą księgi, sługą tekstu i słowa, wreszcie zaś sługą Muz.
Zwiodła mnie inaczej
Każda z onych rzeczywistości zdobyła mnie dla siebie, zwiodła mnie inaczej.
Kapłaństwo wybrałem osiem i sześć, a więc – mój Boże, to już taki szmat czasu! – czternaście lat temu; tych lat osiem – to lata po święceniach, tych lat sześć z kolei – to lata teologicznych moich studiów i formacji seminaryjnej. I był to wybór – kapłaństwo – w moim życiu, jak to widzę, fundamentalny, ponieważ określił on, ba, ponieważ w dalszym ciągu określa on zasadniczy kształt mojego funkcjonowania: istotnie, wybór ten ramuje płótno mego żywota, nadaje mojej codzienności określoną dynamikę, w pewien – niechże wolno mi rzec: kapłański – sposób ją organizuje, strukturyzuje.
Potem, sześć lat temu, wkroczyłem na drogę studiów, najpierw jednych, filozoficznych, potem drugich, filologicznych. Nie ma co ukrywać, że ta właśnie rzeczywistość – by ją jakoś nazwać, powiem: rzeczywistość intelektualna – aktualnie, od owych lat sześciu, najbardziej mnie pochłania, jak to szkoła pochłaniać potrafi, żądając ode mnie wielkich ofiar, które wcale nie tak łatwo i wcale nie tak hojnie, jak bym sobie tego życzył, składam. Dodam, iż mówiąc „studia”, mam tutaj na myśli nie same tylko wąsko pojęte studia – takimi wąsko pojętymi studiami byłyby dla mnie zajęcia na uczelni ze wszystkim, co na nie się składa i co z nimi się wiąże – ale raczej całe życie akademickie, jak bym fenomen ów określił, w jego rozmaitych wymiarach, z jego różnymi aspektami; a jest tych wymiarów i aspektów uniwersyteckiego życia naprawdę sporo: to, owszem, zajęcia, lecz także wszystko, co nie jest sprzęgnięte z zajęciami, a czego przedsiębrania i czynienia domaga się bycie w uniwersytecie.
W końcu jest moja ukochana sztuka. Z jednej strony, wyznać muszę, z rzeczywistością tą zwarty jestem najściślej, z drugiej natomiast strony wypada mi zauważyć, iż zwarcie to moje w żadnym razie – i wielcem z tego rad, i bardzo to dla mnie ważne – nie ma charakteru formalnego, instytucjonalnego, jest najzupełniej swobodne, wolne, co w sumie, jak się spodziewam, dobrze temuż zwarciu wróży na przyszłość. Połączyłem się ze sztuką może i długo już wcześniej, ale w sposób świadomy gdzieś w czasach licealnych i po dziś dzień połączeniu, związaniu temu jestem wierny. Jasne, lubię sztukę w różnych jej odnogach, lecz nie wszystkim jej odnogom w równym stopniu się poświęcam. Przede wszystkim pociąga mnie literatura, malarstwo, rzeźba i architektura oraz muzyka klasyczna – gdy chodzi o tę muzykę, to na pierwszym planie stoi u mnie śpiew bel canto i w konsekwencji opera; cenię też wysoko kino autorskie.
Ciepło, bezpieczeństwo, pokój
W każdej z tych trzech moich rzeczywistości, w każdym z tych trzech moich wszechświatów, a więc we wszechświecie kapłańskim, we wszechświecie nauki i we wszechświecie sztuki, jest mi dobrze, a nawet skonstatować bym się poważył, doskonale świadom będąc tego, co to znaczy, iż w każdym z tych wszechświatów jest mi bardzo dobrze. Do każdej z rzeczywistości tych wchodzę, wkraczam, w każdej z tych wielkich wód, w każdym z tych trzech oceanów zanurzam się i pływam z wielką radością. W każdym z tych ogrodów, w któ–rych zrządzeniem losu, ale również – może przede wszystkim nawet – z mojego własnego wyboru przyszło mi się obracać, jestem szczęśliwy.
Naturalnie, nie wynika z tego, że nie mierzę się w tych dziedzinach z jakimiś kłopotami i trudnościami, bo właśnie że i jako ksiądz, i jako student–doktorant, może najmniej jako kochanek sztuki, staję twarzą w twarz z problemami. Różne są to problemy: większe i mniej–sze, tych mniejszych znacznie więcej chyba jest od większych; choć pewnie nie jestem też świadom wszystkich swoich problemów, niektóre problemy wypieram zapewne, spotkań i konfrontacji z nimi unikając. Wskutek onych problemów szczęście, które łaskawie jest moim udziałem, jak to ze szczęściem u ludzi bywa, zmienia się, przeobraża, pulsuje, fluktuuje: raz odczuwam je silniej, raz słabiej, innym jeszcze razem prawie w ogóle nie potrafię się go u siebie doszukać i dopatrzeć. Ale gdzieś głęboko ono we mnie jest – jest. Przekonanym, iż jestem na swoim miejscu, iż jestem tu, gdzie być powinienem. I tak sobie żyję, robiąc swoje – i jestem szczęśliwy: nie frenetycznie, nie rozentuzjazmowanie, ale zwyczajnie, po prostu.
Ponieważ więc tak jest, każdy z substratów chemii mojej egzystencji uważam za swoją ojczyznę, za swój kraj, za swój dom: zaiste, i o kapłaństwie, i o studiach, i o sztuce myślę jako o moim domu. Kiedy jestem księdzem, jestem u siebie; kiedy poruszam się w przestrzeni wy–znaczonej przez uniwersytet i studia, jestem u siebie; i u siebie jestem, kiedy oddaję się sztuce. W byciu księdzem, w byciu studentem, w byciu sztukolubem, sztukofilem znajduję to, co w domu: ciepło, bezpieczeństwo, pokój.
Życie w swojej wspaniałej, wielotwarzowej pełni
Czasami jednakże – nie umiem wskazać, czy zależnie od czegoś, czy następuje to u mnie wedle jakiejś reguły, bom jeszcze tego nie ustalił, zresztą, nie jestem pewien, czy chcę tego dociekać i to odkrywać – świta mi w głowie myśl, że oto żyję w trzech światach alternatywnych; że oto te trzy moje światy to światy względem świata prawdziwego równoległe, zamknięte w sobie, odrębne i ze światem prawdziwym nijak zharmonizowane – światy równoległe, które w paru zaledwie punktach stykają, przecinają się ze światem prawdziwym; które w kilku tylko miejscach przylegają do świata prawdziwego, które w kilku tylko miejscach mają ze światem prawdziwym cokolwiek wspólnego. A wraz z tym stwierdzeniem nasuwa mi się i inne, oznajmiające, iż skoro tak się sprawy ze mną mają, to najwyraźniej omija mnie, to najwyraźniej nie wnikam w cud życia w jego fascynującej rozciągłości – twierdzenie, że strumień, że rzeka życia płynie gdzie indziej: nie wiem, gdzie – myślę wówczas – ale na pewno nie przez moje kapłaństwo, nie przez moje studia ani też nie przez moją sztukę; a jeśli płynie przez ziemię mojego kapłaństwa, ziemię moich studiów i ziemię mojej sztuki, to – ciągnę podjęty wątek – na jakimś krótkim jeno odcinku.
Wtedy to rodzi się we mnie przeświadczenie, że być może owe trzy moje światy, kapłaństwo, studia, sztuka, są w rzeczywistości moimi więzieniami: w tym sensie więzieniami, iż przestając, przebywając, mieszkając w nich i ciesząc się tym, czego one mi dostarczają, pozbawiam się przeżycia wszystkiego tego, co dzieje się poza nimi, na zewnątrz względem nich, a zatem tego, co dzieje się naprawdę. Czuję się wtenczas jak Damiel z Nieba nad Berlinem – wyobrażam sobie bowiem, iż tak właśnie albo jakoś tak musiał się on czuć; czuję się wtenczas tak, jakbym oglądał odbicie lustrzane, podobiznę zwierciadlaną, a nie to, co przed zwierciadłem stoi i w zwierciadle się przegląda; czuję się tak, jakbym zadowalał się namiastką życia i jakby życie w swojej wspaniałej, wielotwarzowej pełni daleko było ode mnie.
Każdy człowiek jest trochę osobny
Co powiedzieć w tekście tym zamierzyłem i zaplanowałem, powiedziałem; teraz trzy uwagi na poziomie meta.
Raz. Doświadczenie, którym się z Państwem podzieliłem, dla którego w rozważaniu niniejszym znalazłem słowa, jawi mi się, skoro przyodziałem je w szatę słów, jako bardzo proste – jako zbyt proste, aby mogło być autentyczne, aby mogło mieć miejsce w porządku obiektywnym. Toteż koniec końców sądzę jednak, że relacja między moimi światami, kapłaństwem, studiami i sztuką, a światem i życiem prawdziwym jest dużo bardziej skomplikowana niż ta, którą w tekście tym przedstawiłem; że jest w tej relacji znacznie więcej subtelności, niuansów, odcieni – i że ostatecznie moje światy ze światem prawdziwym więcej mają stycznych.
Dwa. Oczywiście, nie znaczy to, że w obrazie siebie, jaki tutaj namalowałem, niczego z prawdy nie ma – coś z prawdy w obrazie tym jednakże jest: prawda jakaś subiektywna. Nikt nie może podważyć tego, co tutaj o sobie opowiadam, gdyż uczciwie i szczerze sprawozdaję tu to, co przeżywam: doświadczenie moich domów, które czasami zdają mi się także moimi więzieniami. Swoją drogą: nie uważam, iżbym odstawał z tym swoim doświadczeniem od reszty ludzi. Dlatego, iż jest chyba tak, że każdy człowiek jest trochę osobny, jest trochę samoistnym kosmosem, że każdy człowiek żyje chyba w jakieś mierze w świecie osobliwym, własnym, w swojej mydlanej bańce. Nie należy się przeto na to zżymać, lecz przyjąć to jako jedną z właściwości nas, ludzi, jako jedną z właściwości istot, którymi jesteśmy. Ma to swój urok, swoje piękno. Z tym, że baczyć by wypadało, ażeby to życie w swoim świecie nie przekroczyło pewnego progu – progu dzielącego zdrowie od patologii, zdrowie od choroby.
Wreszcie – trzy. To, o czym tym razem piszę, bardziej mnie jest chyba potrzebne aniżeli Państwu. Pisanie bowiem traktuję – nie „wyłącznie”, ale „również” – jako terapię: jako uświadamianie sobie siebie, tego, co się we mnie i co ze mną się dzieje. Gdybym tego, com napisał, nie napisał, mój wgląd w siebie, w głębinę mojej duszy byłby mniejszy; o tym, co tam się rozgrywa i wydarza, mniej bym naonczas wiedział. Państwu wywód mój może się przydać przynajmniej do tego jednego, by zapytali Państwo siebie, jak to jest u Państwa; by spytali Państwo samych siebie, jak Państwa wszechświat ma się do wszechświata prawdziwego. Ogromnie ciekaw byłbym wypowiedzi, jakie w zmaganiach Państwa z tym pytaniem mogłyby, jak sobie wyobrażam, powstać.