Z pamiętnika Łukasza podróżnika: Genii locorum trium
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Dawno nie pisałem w takich warunkach. To jest: nie, jak Pan Bóg przykazał, przy biurku, w pokojowym zaciszu, ale w pociągu, w podróży. Nie pisałem tak dawno, ponieważ długo nigdzie się nie puszczałem. Był wszak rok szkolny, i była/jest pandemia. A i teksty swoje nowinowe tworzę zwykle z wyprzedzeniem, tak, że nie muszę ich potem gdzieś na kolanie, w pośpiechu płodzić. No ale żacy mają jeszcze przecież wakacje, których czas rządzi się swoimi prawami. Tak, mam wakacje, więc, korzystając z możliwości, jaką dał mi ksiądz przyjaciel, co wielce sobie cenię i czego mu tak szybko nie zapomnę, jestem obecnie, przez miesiąc, na zastępstwie w parafii Bodenwerder. I z tego Bodenwerder zrobiłem sobie akurat wczoraj i dziś, czyli 9 i 10 września, w dni, kiedy trzeba mi odesłać materiał do „Nowin”, które ukazują się 14 września, wycieczkę. Zwlekałem zaś z moim pisaniem na ten tydzień do ostatniej chwili, żeby w jakieś skromnej mierze podzielić się z Państwem wrażeniami z mojego tegorocznego pobytu na ziemi niemieckiej. Gdyż myślę, że zawsze to ciekawsze od wszystkiego innego, niezależnie od tego, jak zajmujące by to wszystko inne było.
Jakie zatem są moje z tego jakby proboszczowania w Bodenwerder wrażenia? Cóż, pod każdym względem jestem zadowolony. Mogę tu bowiem doświadczyć, jak to jest być obcym, człowiekiem, który z innej zupełnie rzeczywistości przybywa do świata w określony sposób urządzonego, co zawsze, jestem przekonany, z jednej strony stanowi lekcję pokory, a z drugiej strony poszerza horyzonty. W konsekwencji niejednego się tu uczę, poczynając od języka – toż niemczyzna moja jest na podstawowym poziomie! – poprzez niemiecki pogląd na życie, a na Kościele i sprawach kościelnych kończąc; i spotykam tu wielu ciekawych, zawstydzająco życzliwych mi ludzi. Mogę tutaj ponadto nieco sobie popracować, pchając naprzód swoje tak uniwersyteckie, jak nieuniwersyteckie zobowiązania; i mogę tu też trochę pozwiedzać. Do tego dochodzą długie godziny, w których przebywam sam, z czym, choć momentami bywa to trudne, koniec końców nie jest mi źle. Zmuszony jestem również podejmować tutaj nieśmiałe próby gastronomiczne: nie powiem, wyzwalające to i miłe.
Z pociągowego okna obserwując zmieniający się wciąż krajobraz, rozważam, na czym w tym swoim tekście się skupić; swoją drogą: chociaż jest on zwykle niełatwy, ten właśnie moment kreowania tekstu lubię, kiedy zdecydować należy, o czym będzie się traktować. Myśli moje biegną – nie od dziś, szczerze mówiąc, dzieje się tak wszelako już od dni przynajmniej kilku – ku temu, co starożytni nazywali genio loci, geniuszem miejsca. Ów geniusz był dla nich siłą z jednej strony opiekuńczą jakiegoś miejsca, z wtórej znowuż strony duchem czy demonem, który temuż miejscu nadawał jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny charakter. Roję zatem o geniuszach miejsc, imaginując sobie, że w czasie aktualnej mojej bytności w Niemczech udało mi się dotąd już z trzema z onych geniuszy spotkać. Jeden to geniusz mieściny, w której mieszkam, drugiego i trzeciego spotkałem natomiast wczoraj i dzisiaj, podczas wypadu do Kolonii i – czegom nie planował, a co zafundował mi mój koloński kolega – do Akwizgranu. Spróbuję przeto może Państwu o trzech tych daimonionach pokrótce opowiedzieć.
* * *
Bodenwerder. To miasteczko mniej więcej pięcioipółtysięczne w powiecie Holzminden w Dolnej Saksonii. Położone jest nader malowniczo, bo nad dostojną, dość szerokim korytem tu płynącą rzeką Wezerą i pośród górskiego krajobrazu. Dzieje miejscowości sięgają wieku X: była ona wówczas osadą na wyspie na Wezerze, należącą do miejscowego klasztoru Corvey, i zwała się „Werder”, co znaczyło po prostu „wyspa”. W 1245 r. osadę odkupił od klasztoru Henryk II von Homburg, zaś 29 stycznia 1287 r. otrzymała ona prawa miejskie. Od ok. 1340 r., decyzją jednego z braci von Homburg, Bodona, powstawał wokół miasta, budowany systematycznie, zespół murów i baszt; stąd obecna jego nazwa, którą wykłada się Bodonis insula, Insel des Bodo, czyli „wyspa Bodona”. Miasteczko ma wspaniałą zabudowę: niskie kamieniczki z charakterystycznym nie wiem, czy szachulcem, czy murem pruskim, którego elementy drewniane często udekorowane są lub geometrycznie, lub napisami, już to wyjętymi z Biblii, już to przysłowiowymi, pisanymi albo łaciną, albo po niemiecku, albo i po łacinie, i po niemiecku; od przewodniczki dowiedziałem się, o czym nigdy wcześniej nie słyszałem, że ponad parterem znajduje się w owych kamieniczkach mające ungefähr półtora metra wysokości piętro, które normalnie służyło niegdyś ludziom jako sypialnia, a kiedy nadchodziła powódź, co w Bodenwerder z wiadomych przyczyn zdarzało się często, to wprowadzano nań bydło i wszelki domowy przychówek. Wśród tej przyciągającej wzrok zabudowy wznoszą się dwa kościoły. Starszy to trójnawowa bazylika filarowa zbudowana w stylu romańskim – z gotyckim ołtarzem szafiastym, takimż sakramentarzem i takimiż dwoma Madonnami; uchodzi za wzorcowy przykład architektury salickiej. Był to kościół klasztorny, stanowił część żeńskiego konwentu Kemnade, założonego ok. 960 r. przez córki hrabiego Wichmanna Młodszego, Frederundę i Irmę. Drugi przybytek to stojący w centrum miasta nieorientowany gotycki kościół św. Mikołaja. Został zbudowany na potrzeby parafii Bodenwerder w latach 1460 – 1470 jako trójnawowa świątynia halowa. W jego dzwonnicy do dziś znajduje się dzwon z 1471 r. – udało mi się go zobaczyć, a nawet dotknąć. Za pierwszego z synów miasta uznaje się żyjącego w latach 1720 – 1797 barona Hieronymusa Carla Friedricha Freiherra von Münchhausena, autora wielu niesamowitych historii, tak zwanych Lügengeschichten, w których ze swadą relacjonuje on nieprawdopodobne swoje perypetie: jak to, na przykład, polował na ośmionożnego zająca; jak to, wjechawszy do bagna, sam się z niego wraz ze swoim koniem, ciągnąc się za włosy, wydostał; jak razu pewnego rzucił swoją srebrną siekierą tak daleko, że wylądowała ona na księżycu, i jak w związku z tym, używając łodygi fasoli, wspiął się po nią. Stoi w Bodenwerder parę rzeźb przedstawiających niewiarygodne przypadki Münchhausena; jest też tutaj muzeum jego pamięci poświęcone. Pałac, w którym się narodził i zmarł, służy dziś za ratusz.
Kolonia. Piorunujące wrażenie, i to już na dzień dobry – nie byłem bowiem przygotowany, iż z dworca wychodzi się wprost na nią – wywarła na mnie potężna, ogromna katedra pw. św. Piotra i, a jakże, Najświętszej Maryi Panny; katedra z bliźniaczymi wieżami – w jednej z nich wisi i bije 24-tonowy Piotr, nazywany pieszczotliwie Dicke Pitter, Grubym Piotrkiem – jedne z niewielu zapewne wcieleń – acz wcielenie to wykończone zostało dopiero w stuleciu XIX – doskonałej gotyckiej bazyliki. No i zaimponowały mi wszystkie katedrowe skarby: by wspomnieć tu choćby relikwiarz Trzech Króli, Ołtarz Patronów Miasta autorstwa Stefana Lochnera czy chwalebny Krucyfiks Gerona; w ciekawy sposób – nadmieńmy – liczą kolończycy swojemu biskupowi lata rządów: każdego wszak roku zawieszają mu na stosownym metalowym drągu kolejny baculum, kij. Odwiedziłem ponadto niektóre z licznych pozostałych świątyń kolońskich: Świętego Marcina Wielkiego, będącego dziś pod opieką wspólnoty jerozolimskiej, którego urządzenie z punktu widzenia liturgicznego bardzo przypadło mi do gustu; imponującą, cienistą, skupiającą Najświętszą Maryję Pannę na Kapitolu; franciszkańskie Niepokalane Poczęcie Najświętszej Maryi Panny z sarkofagiem doctoris subtilis, Jana Dunsa Szkota; Świętego Andrzeja z grobem Alberta Wielkiego – niedaleko tego kościoła był w przeszłości klasztor dominikanów, gdzie uczył się, pod okiem Alberta właśnie, Tomasz z Akwinu, którego notatki pozostały w księgach będących w posiadaniu diecezji Köln; Świętą Urszulę z kaplicą wypełnioną kośćmi oraz kościół w karmelu Maria vom Frieden, do którego drzwi 14 października 1933 r. zapukała nasza Edith Stein, stając się siostrą Teresą Benedyktą od Krzyża. Oczywiście, obejrzałem także Ren i zwiedziłem – siłą rzeczy, chodząc od kościoła do kościoła – stare miasto; zdziwiło mnie, jak mało jest tam zabytkowego budownictwa: przyjaciel uświadomił mi później, że Kolonia była po wojnie straszliwie zniszczona. Jak na dobrego katolika przystało, karmiąc ducha, nie zapomniałem o ciele: w brauhausie nieopodal katedry zjadłem coś dla Kolonii typowego, mianowicie knusprig gebratene Schweinshaxen, popijając je przyjemnym, lekkim kölschem.
Akwizgran. Kolebka renesansu karolińskiego – nie może ona, jak sądzę, nie oczarować. Przeurocze to miasto. W porównaniu z Kolonią znacznie więcej w nim, co od razu rzuciło mi się w oczy, starych budynków – i to tak cudownie stojących, w takim jakby nieładzie, tworzących rozmaite ulice i uliczki, przejścia, kątki, kąciki, zakamarki. Trafiliśmy na dzień targowy, więc tu i ówdzie stały jeszcze, niby ozdoby, kolorowe stragany. A w centrum tego wszystkiego króluje dedykowana św. Marii katedra, miejsce koronacji 30. władców Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Już z zewnątrz, dla niejednorodności swojej bryły, dla tej wielości różnych jej dobudówek i przybudówek, okazuje się ona niebywała, zapierająca dech w piersi, a cóż dopiero, kiedy do niej się wejdzie – dosłownie wtłacza w posadzkę. Doprawdy, rzadko cud taki architektoniczny się widzi. Ten ośmioboczny plan, te kolejne empory, te kolumny i łuki, ów zdumiewających rozmiarów wiszący świecznik Barbarossy, to gotyckie, na wzór paryskiej Sainte-Chapelle ukształtowane prezbiterium z potężnymi witrażami! – wszystko jest tam wspaniałe, wszystko lśni. Mamy tam marmur, rozcinany i symetrycznie układany; mamy tam mozaiki, i figuratywne, i niefiguratywne; no i mamy tam złoto – dużo złota: złotą ambonę, złote antependium ołtarzowe z 1. ćwierci XI w., i złote skrzynie – relikwiarze, to jest relikwiarz Karola Wielkiego oraz relikwiarz Najświętszej Maryi Panny z, jak się twierdzi, suknią, jaką Maryja miała na sobie w chwili zwiastowania, pieluszkami dzieciątka Jezus, perizonium, a także chustą, w którą owinięto ściętą głowę Jana Chrzciciela. Nie ominęliśmy z moim kolegą – przewodnikiem, ma się rozumieć, schatzkammery: zobaczyliśmy w niej tysiące przepięknych akcesoriów różnego gatunku i przedmiotów, precjozów z najcenniejszych kruszców arcymisternie wytworzonych i najwymyślniejszymi sposobami zdobionych, najszlachetniejszymi kamieniami wysadzonych. Wychodząc ze skarbca akwizgrańskiego, zastanawiałem się, ilu znalazłoby się współczesnych rzemieślników, którzy coś tego rodzaju byliby w sanie wyprodukować. Niewielu chyba, uważam. A tymczasem – owszem, złośliwe to, wcale nie merytoryczne spostrzeżenie – ciągle jeszcze są między nami tacy, co o średniowieczu mówią z pogardą: ciemne.