Śnie, który uczysz umierać człowieka. O tym, że śmierć jest blisko nas i że jest łaskawa, dobra, czuła
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Ogarnia nas metafizyka
Oto mija drugi tydzień listopada, miesiąca, który – z racji na taki, a nie inny swój liturgiczny początek, z uwagi także chyba na to, że przypada na środek jesieni – nastraja wszystkich nas, jak sądzę, eschatologicznie. Tym swoim tekstem owej atmosfery melancholijnej, zadumanej i refleksyjnej bynajmniej nie chcąc niweczyć, nie chcąc psuć, mało tego, pragnąc ją nie tylko podtrzymać, ale także odrobinę chociażby wzbogacić czy pogłębić, proponuję, byśmy sięgnęli do wielkiego naszego poety renesansowego, Jana Kochanowskiego, na którego utwory w ostatnim czasie – jakże szczęśliwie! – się natknąłem. W „Księgach wtórych” bowiem jego „Fraszek” z roku Pańskiego 1584 znalazłem jedną na listopadową porę, w której nachodzi i ogarnia nas metafizyka, najzupełniej odpowiednią. Nosi ona tytuł „Do snu”. Oto, jak brzmi – jej tekst czerpię tu z serwisu „Wolne lektury” (https://wolnelektury.pl/).
Śnie, który uczysz umierać człowieka
I ukazujesz smak przyszłego wieka,
Uśpi na chwilę to śmiertelne ciało,
A dusza sobie niech pobuja mało!
Chce li, gdzie jasny dzień wychodzi
z morza,
Chce li, gdzie wieczór gaśnie pozna zorza
Albo gdzie śniegi panują i lody,
Albo gdzie wyschły przed gorącem wody.
Wolno jej w niebie gwiazdom się dziwować
I spornym biegom z bliska przypatrować,
A jako koła w społecznym mijaniu
Czynią dźwięk barzo wdzięczny ku słuchaniu.
Niech się nacieszy nieboga do woli,
A ciało, które odpoczynek woli,
Niechaj tym czasem tęsknice nie czuje,
A co to nie żyć, w czas się przypatruje.
Co miałoby nas w przytoczonym utworze najbardziej interesować, to fakt, że utożsamia się w nim śmierć ze snem; choć może utożsamienie stanowi tu jednak zbyt mocną kategorię: kto wie, czy nie lepiej byłoby powiedzieć, iż sen postrzega się w czytanej przez nas fraszce jako rzeczywistość bliską, może nawet bardzo bliską rzeczywistości śmierci, która w jakiejś mierze, do pewnego stopnia uobecniając śmierć zanim ta jeszcze na dobre przychodzi, przysposabia człowieka do w stosownym, w swoim czasie pełnego już, definitywnego się z nią spotkania. Owo utożsamienie czy prawie-utożsamienie znajdujemy wyrażone w pierwszych i ostatnich czterech wersach utworu. Lecz krótko przyjrzyjmy się utworowi w całości; również dlatego, że to tekst z odległej epoki i możliwe jest, iż miejscami okazuje się on dla nas niezrozumiały.
Aby dać raczył zasnąć
Apostroficznie zwracając się do snu, nazywając go tym, kto uczy człowieka umierania i który pozwala człowiekowi doświadczyć, jak smakuje wiek przyszły – wiek przyszły, a więc życie po śmierci, życie wieczne, wieczność – osoba mówiąca w wierszu prosi go, aby ciału dać raczył zasnąć oraz, co będzie naturalną tego konsekwencją, aby łaskawie puścił duszę wolno, aby duszy pozwolił się nieco pobujać – to jest: polatać, pobiegać swobodnie, bez celu, poszwendać, powałęsać się; zaznaczmy na marginesie, że owe ciało i dusza pozostają niedookreślone, nie wiemy wszak, czy idzie o ciało i duszę tego, kto mówi, czy też kogo innego. Szanowni Państwo, oto mamy tu więc, doprawdy, ciekawą wizję człowieka: właśnie dlatego, że niewiele ma ona wspólnego z naszym, opracowanym w oparciu o wyniki nauk szczegółowych, rzeczowym, profesjonalnym spojrzeniem na przedstawiciela gatunku „homo sapiens”, pozostaje ona – jak dla mnie – interesująca, zapadająca w pamięć, pozostaje porywająca.
W wersach od piątego do dwunastego naszego liryka podmiot wypowiadający się wymienia natomiast, wydaje się, że entuzjastycznie, z jakaś radością, kolejne miejsca, do których pobieżeć może przez sen z więzienia ciała wyzwolona dusza. Może mianowicie udać się ona – jego zdaniem – na wschód albo na zachód; może wybrać się w te rejony świata, które pokrywają śniegi i skuwają lody, albo też tam, gdzie włada niepodzielnie gorąc i gdzie jakiejkolwiek wody brak. Może – dalej – wybrać się ona w przestwór nieba, żeby zadziwiać się gwiazdami i przyglądać się tam uważnie różnorodnym ruchom poszczególnych ciał niebieskich, słuchając muzyki sfer. Owszem, muzyki sfer, ponieważ nasz mówiący podmiot zakłada pitagorejski obraz kosmosu: przyjmuje, że na wszechświat składa się dziewięć sfer, znajdujących się jedna nad drugą, które obracając się, rozbrzmiewają harmonijnymi dźwiękami, śpiewają słodką pieśń.
W linijkach fraszki od trzynastej do szesnastej powracamy zaś do zasadniczego tematu utworu: podmiot ponownie prosi tutaj sen, by przychodząc, sprawił, żeby dusza, ciesząc się wolnością, mogła jej zażywać do woli oraz żeby – jednocześnie – ciała z tą duszą związanego, tak skorego do odpoczywania, nie niepokoiła, nie fatygowała żadna tęsknota, aby mogło ono już zawczasu pojmować, czym jest nieżycie, i aby do tego stanu – stanu nieżycia – do którego niechybnie wejść mu przyjdzie, już teraz się sposobiło i szykowało.
Sen i Śmierć byli bliźniakami
Oczywiście, idea wiążąca ze sobą sen ze śmiercią czy śmierć ze snem, jaka we fraszce-medytacji „Do snu” się pojawia, w żadnym razie nie jest nowa; w tym mianowicie sensie nie jest nowa, że nie pochodzi z wieku XVI, od Kochanowskiego: ma bowiem – a jakże! – rodowód starożytny, grecki, mityczny.
Otóż przypomnijmy sobie. Ὕπνος [Hýpnos] – Sen i Θάνατος [Thánatos] – Śmierć byli braćmi bliźniakami; pierwszy uosabiał sen albo drzemkę, drugi natomiast raczej spokojne, łagodne umieranie. Matką dwu tych bogów była Νύξ [Nýks] – Noc. I tu rzecz się rozszczepia: bo jedne źródła podają, że Noc poczęła Sen i Śmierć bez udziału mężczyzny, inne, że ojcem obydwu był Ἔρεβος [Érebos] – Mrok, inne, że spłodził obydwu z Nocą Τάρταρος [Tártaros] – Tartar, jeszcze inne, że jeden z boskich braci był synem Mroku, a drugi Tartaru.
Z wtórej strony, odnośny koncept snu-śmierci czy śmierci-snu nigdy nie został zapomniany. Obecny jest on w sztuce – oto wybrane przykłady dzieł, w których występuje: tumby dawnych możnowładców i arystokratów, zaczynający się od słynnych słów „Być albo nie być” monolog tytułowego bohatera ze sceny pierwszej aktu trzeciego „Hamleta” Williama Shakespeare’a (lata 1599-1602), obrazy Asmusa Jakoba Carstensa „Noc i jej dzieci, Sen i Śmierć” (1794 rok) i Johna Williama Waterhouse’a „Sen i jego przyrodni brat Śmierć” (1874 rok), cykl „Thanatos” Jacka Malczewskiego (lata 1898-1899) – i krąży w naszej kulturze, raz po raz będąc przypominanym, czy to, dajmy na to, kiedy delikatnie, dyskretnie mówi się o śmierci – powiadamy przecież chętnie, że ktoś zasnął, a nie, że zmarł – czy też wtedy, kiedy próbuje się dociekać, czym jest sen.
Umrzeć jest rzeczą piękną
Cóż przeto w kontekście przemyśliwania eschatologicznego, w jakim zanurzamy, w jakim pogrążamy się w te smutne listopadowe dni, znaczyć może dla nas, czegóż uczyć nas może owo utożsamienie czy niemalże, prawie że utożsamienie śmierci ze snem czy snu ze śmiercią, które odnajdujemy w czytanej fraszce Kochanowskiego? Wydaje mi się, że otrzymujemy odeń dwie co najmniej niezmiernie ważkie, doniosłe lekcje.
Lekcja pierwsza: że śmierć jest blisko, bardzo blisko nas; tak blisko, że właściwie bezustannie czujemy na swoich plecach jej oddech. Rzec możemy, że śmierć stale „de facto” trzyma nas w swych ramionach, każdego wieczora i każdej nocy – a zatem we śnie – mocniej nas do siebie przytulając, a tym samym pozwalając nam głębiej się ze sobą zjednoczyć, głębiej w sobie uczestniczyć. Jak niewiele dzieli bowiem jawę od snu, tak niewiele dzieli życie nasze od naszej śmierci; niewiele dzieli zaś jawę od snu, bo przynależą one nawzajem do siebie, tworząc jeden fenomen, stanowiąc dwie strony jednego fenomenu – i tak samo niewiele dzieli życie od śmierci, bo są one wzajem sobie przeznaczone, składając się na jedno zjawisko: na to szczególne, niebywałe zjawisko, któremu na imię „człowiek”. Tak, jakże łatwo jest zasnąć! – wystarczy przecież chwila odprężenia, rozluźnienia; zostawmy, proszę, na boku problem bezsenności. I dokładnie tak samo łatwo jest umrzeć: czyż wiele potrzeba, by życie nasze ustało, by zakończyło swój bieg? – życie ludzkie nader delikatne jest i kruche!
I sprawa druga: koncepcja snu-śmierci, śmierci-snu uświadamia nam, że śmierć jest łaskawa, dobra, czuła. Jak sen wszakże po codziennych trudach przynosi nam odpoczynek i wytchnienie, jak sen studzi nasze w ferworze egzystencji rozgorzałe uczucia i koi nasze zszargane nerwy, jak sen stanowi bezpieczne schronienie przed wszystkim tym, co nas martwi, co nas przerasta, przed czym uciekamy, przywracając nam do tego, pośród czego na jawie tkwimy, zdrowy dystans – tak śmierć wydobywa, wydostaje nas ze znoju bycia, tak śmierć leczy to, co wskutek istnienia naszego w nas poranione, nadgniłe, ropiejące, tak śmierć jest portem, do którego, kiedy przychodzi na to czas, możemy dobić i w którym zbawiennie możemy zacumować, unikając kolejnych niebezpieczeństw srożącego się morza życia. Myślę, że niezmiernie potrzeba nam dziś pozytywnej wizji śmierci – śmierci, której poświęcamy, po prawdzie, mało uwagi, śmierci, której się lękamy. Toż umrzeć jest rzeczą nie tylko konieczną, ale także piękną: ta to dopiero rzecz – zgon, skon – wnosi do niespokojnego żywiołu życia pokój.