Śląskie korzenie Frydrychów zdeterminowały ich losy
Alojzy Frydrych podkreśla, że nawet jak się ma trzy fakultety, ale z rodzinnego domu nie wyniosło się takich wartości, jak pracowitość, uczciwość i szacunek do ludzi to żadna wiedza tego nie zastąpi. On miał to szczęście, że wyrósł w tradycyjnej śląskiej rodzinie, która wywodziła się z Syryni, ale związała swoje losy z Wodzisławiem i Raciborzem. Jej członkowie tworzyli historię tych miast i sami stali się jej częścią.
Pamięć jest droższa od słów
Pan Alojzy zaprosił mnie do swojego domu w Wodzisławiu, żeby podzielić się wiedzą na temat rodziny i jednocześnie wypełnić wolę brata Le
ona, któremu zależało na tym, by pamięć o ich rodzicach nie odeszła razem z nimi. Leona Frydrycha raciborzanom nie trzeba przedstawiać, bo to właśnie on tworzył w powiecie podwaliny weterynarii, a jego żona Urszula przez wiele lat kierowała oddziałem okulistyki miejskiego szpitala. Leon był absolwentem wydziału weterynarii Wyższej Szkoły Rolniczej we Wrocławiu, którego kadrę stanowili profesorowie Wydziału Rolniczo-Lasowego Politechniki Lwowskiej i Akademii Medycyny Weterynaryjnej we Lwowie. Po studiach z nakazem pracy trafił do Raciborza, gdzie najpierw pracował w miejskiej rzeźni, a potem pełnił funkcję powiatowego lekarza weterynarii. – Leon był z nas wszystkich najzdolniejszy, ale studia były długie, a on daleko od domu, więc mama pojechała kiedyś do Wrocławia sprawdzić jak sobie jej syn radzi. Okazało się, że właścicielka stancji, którą wynajmował, nie mogła się go nachwalić. Nie dość, że utrzymywał wzorowy porządek, to jeszcze tak często pomagał jej w pracach domowych i w sadzie, że nawet nie brała od niego pieniędzy za wynajem pokoju. Mama była tak zadowolona, że jej nauka nie poszła w las, że zabrała Leona do sklepu i kupiła mu nowy płaszcz. My wszyscy wynieśliśmy z domu ten śląski porządek i obowiązkowość. Od dziecka nie było grania w piłkę, dopóki się nie posprzątało. Jak mama uznała, że coś jest zrobione niedokładnie, trzeba było to poprawiać do skutku.
To przydało nam się w dorosłym życiu – opowiada pan Alojzy i dodaje, że jego starszy brat, oprócz gruntownego wykształcenia, miał ogromną wiedzę na temat swojej rodziny, którą zamierzał przekazać następnym pokoleniom. Jego nagła śmierć w styczniu 2018 roku, udaremniła te plany.
Dziś najmłodszy i jedyny żyjący z rodzeństwa Alojzy czuje, że to na nim spoczywa odpowiedzialność za ocalenie wspomnień, które sięgają do roku 1899, gdy na świat przyszedł senior rodu – Jan Frydrych. – Ojciec pochodził z Syryni i miał dwie siostry: Annę i Jadwigę. Z zawodu był budowniczym dróg i mostów, człowiekiem wielkiej postury i ogromnym kawalarzem. Chętnie zapraszano go w roli starosty na wesela, bo tam gdzie się pojawiał, zawsze był spokój. Gdy dochodziło do jakichś bójek, ojciec miał taką siłę, że nie trzeba było wzywać policji, bo sam dawał sobie radę z utrzymaniem porządku – opowiada pan Alojzy. Zanim Jan dał się poznać jako dusza towarzystwa i pomocny sąsiad, przeszedł prawdziwą szkołę życia i stracił najpiękniejsze lata życia.
O tych co mieli broń i nie mieli wyjścia
Na frontach I wojny światowej po obu stronach barykady spotkali się chłopcy, którzy w okopach stracili najpiękniejsze lata życia i przeżyli piekło, o którym trudno było zapomnieć. – Jak ojca wcielono do wojska, to nie miał jeszcze skończonych osiemnastu lat. Nie lubił opowiadać o tej wojnie, bo to były bardzo bolesne wspomnienia. Latem 1918 roku brał udział w bitwie pod Marną. Mówił o niej, że to była prawdziwa rzeź, a z jego oddziału uratowało się tylko dwunastu żołnierzy. Miał szczęście, bo został ranny w nogę i dostał się do niewoli. Został potem odznaczony Żelaznym Krzyżem, ale noga już nigdy nie była w pełni sprawna – podsumowuje pan Frydrych.
Po powrocie do Syryni, rodzice zbyt długo nie nacieszyli się Janem, bo chłopak zaangażował się w powstania śląskie, walcząc o przyłączenie jego rodzinnych stron do odradzającej się II Rzeczpospolitej. W gospodarstwie Frydrychów pełno było ukrywanej w tym czasie broni, a Jan nabierał kolejnych doświadczeń na polu walki u boku podporucznika Józefa Michalskiego, którego podczas drugiego powstania śląskiego był adiutantem. Na portalu „Mój historyczny Blog” Tomasz Sanecki pisze, że „Oddziały powstańcze pod dowództwem Jana Frydrycha opanowały m.in.: Olzę, Bełsznicę, Gorzyczki oraz Rogów. Kolejne sukcesy powstańcy odnieśli w rejonie Grzegorzowic i Turza, zaś w trójkącie Brzeźnica – Grzegowice – Ciechowice walki pomiędzy powstańcami śląskimi a oddziałami niemieckimi trwały aż do 27 sierpnia i zakończyły się pełnym sukcesem powstańców”.
Choć może się to wydać dziwne, polskiego powstańca powołano w 1943 roku do niemieckiej armii. Historyk Piotr Hojka tłumaczy, że działo się tak po bitwie pod Stalingradem, w której Niemcy ponieśli sromotną klęskę. Brakowało im wtedy żołnierzy i zaczęli wcielać do wojska osoby, które wcześniej zakwalifikowano do czwartej grupy narodowościowej. – W tej grupie znaleźli się Górnoślązacy, którzy opowiadali się za Polską, dlatego nie trafiali oni do regularnych oddziałów, tylko do jednostek tyłowych, gdzie ich lojalność nie miała większego znaczenia. Znam takie przypadki, że nawet nie kazano im podpisywać volkslisty – tłumaczy pracownik Muzeum w Wodzisławiu.
44-letni Jan Frydrych został skierowany do Kriegsmarine, gdzie zajmował się końmi. Podczas gdy on kolejny raz został przymusowo wysłany na front, jego żona została w domu sama z szóstką dzieci, ale była tak odważną kobietą, że znalazła w sobie siły, bo pomagać jeszcze innym.
Śląski etos pracy
Wśród rodzinnych anegdot i opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie nie znalazła się ta mówiąca o tym w jaki sposób pochodzący z Syryni Jan poznał Marię Adamczyk, ale wiadomo, że pobrali się w 1924 roku, gdy on miał 25 lat, a jego wybranka 20. – Ojciec zawsze powtarzał: ty sobie synek szukaj żony o pięć lat młodszej, bo kobiety się szybko starzeją. Moja mama pochodziła z wieloletniej rodziny wywodzącej się z Marklowic. Tam było jedenaścioro rodzeństwa, ale trzech braci zabrała wojna. W domu się nie przelewało więc ona, już jako 12-letnia dziewczynka, trafiła na służbę do stolarza. Pomagała w kuchni, gdzie nauczyła się dobrze gotować i piec – opowiada pan Alojzy. Po ślubie jego rodzice zamieszkali w Wodzisławiu. Pan Jan rozpoczął pracę na kopalni Ema, a jego żona zajmowała się domem, niewielkim gospodarstwem i dziećmi: Cecylią (1925), Ryszardem (1926), Franciszkiem (1929), Leonem (1933), Romanem (1936) i Alojzym (1942).
Cecylia była najstarsza, więc pomagała mamie w opiece nad młodszym rodzeństwem. Po ślubie została na ojcowiźnie. Ryszard pracował we dworze w Marklowicach, a potem w Fabryce Tytoniu w Wodzisławiu jako kierowca. Franciszek był świetnym stolarzem, Roman związał się z Jastrzębiem, gdzie pracował na kopalni, a Leon z Raciborzem. Najmłodszy Alojzy skończył w Rybniku Zasadniczą Szkołę Zawodową w klasie tokarz, a potem uzupełnił wykształcenie o Technikum Górnicze. Pierwszą pracę podjął w Rybnickich Zakładach Naprawczych, a potem na Kopalni 1 Maja. Oprócz pracy zawodowej śpiewał w chórze „Wiosna”. – To był 60-osobowy chór mieszany, którym kierował Tusiek Skupień. Spotykaliśmy się na próby dwa razy w tygodniu w sali wodzisławskiej fabryki tytoniu. Naszym największym sukcesem było dostanie się do Centralnej Spartakiady Kół Śpiewaczych, gdzie w 1960 roku zajęliśmy pierwsze miejsce. Nasz dyrygent wyjechał potem z rodziną do Kanady, gdzie prowadził jeden z największych chórów polonijnych. Zmarł podczas pobytu u rodziny w Wodzisławiu i został pochowany na cmentarzu przy Pszowskiej. Pamiętam, że podczas obchodów powstań śląskich na Górze Św. Anny śpiewaliśmy Polonez A-dur Chopina. Były w nim takie słowa: „bo przedwieczny Bóg na niebie za skarb cenny dał nam ciebie”, ale nie spodobało się to cenzurze, która pokreśliła partyturę i zamiast Boga był potem znak – opowiada pan Frydrych. Przyszłą żonę Elżbietę poznał podczas zabawy zorganizowanej z okazji jubileuszu chóru. Od 1973 roku mieszka razem z nią w domu, który wybudował w Wodzisławiu. – Sercem i głową naszej rodziny była zawsze mama. To była odważna i silna kobieta. Podczas bombardowań Wodzisławia w naszej piwnicy ukrywał się ks. Ewald Kasperczyk i ponad trzydzieści osób, które mama karmiła chlebem pieczonym w piekaroku. Ten chleb docenili też radzieccy żołnierze, którzy u nas stacjonowali. Przynosili mamie mąkę i dzięki temu mogliśmy też pomóc innym. Rodzice nauczyli nas pracowitości, szacunku do starszych i tego, że potrzebującym trzeba zawsze pomagać. To są najważniejsze wartości, które wyniosłem z rodzinnego domu i przekazałem swoim dzieciom. To jest coś, za co jestem rodzicom bardzo wdzięczny – podsumowuje Alojzy Frydrych.
Katarzyna Gruchot