Nadzieja nigdy nie umiera
Wiele w życiu przeszli, ale zgodnie mówią, że im się udało, bo w Raciborzu znaleźli dom, pracę i przyjaciół. Teraz chcą pomagać tym, którzy tak jak oni kiedyś, zaczynają tułaczkę.
Ucieczka z Ługańska
Ljuba i Oleksy Parszykow przyjechali do Raciborza ostatni. Mieli tu już córkę z rodziną i syna, ale opuszczenie zaanektowanego przez Rosjan Ługańska było dla nich bardzo trudne. Dopiero choroba nowotworowa pani Ljuby i szansa na lepszą opiekę lekarską przyspieszyły decyzję o wyjeździe. Zostawili dom, firmę, którą przez wiele lat prowadzili przy pomocy dzieci i wspomnienia Ukrainy, która zawsze była ich ojczyzną. W Polsce znaleźli drugi dom, ale nawet na chwilę nie przestali myśleć o kraju, który po raz kolejny nękają działania wojenne. Gdy pytam ich o to, czy myślą o powrocie, przyznają, że takie myśli towarzyszą im bardzo często, bo rozpoczynanie życia w zupełnie obcym kraju jest ogromnym wyzwaniem, zwłaszcza gdy się jest już wieku emerytalnym.
Pani Ljuba urodziła się w Rosji, a na Ukrainę przyjechała w latach 80. Wraz z mężem Oleksym przez wiele lat prowadziła w Ługańsku firmę handlową, która miała kilka własnych boksów na targowisku i w galeriach. W ich domu mówiło się po ukraińsku, a dzieci chodziły do ukraińskiej szkoły. Nic więc dziwnego, że w przeprowadzonym 11 maja 2014 roku tzw. „referendum” dotyczącym suwerenności obwodów donieckiego i ługańskiego, wyrazili swój sprzeciw. Według rosyjskich separatystów 96,2% ludności opowiedziało się „za”, dlatego dzień później ogłoszono suwerenność Ługańskiej Republiki Ludowej. – Wszyscy wiedzieliśmy, że to referendum było sfałszowane, a proces głosowania nie spełnił standardów demokratycznych. Mieszkańców, którzy mieli głosować na ich korzyść separatyści przywozili autobusami z Rosji. Sprzyjały im też władze Ługańska – tłumaczy Julia Nowosolowa, córka Parszykowów. Była wtedy młodą mężatką z malutkim dzieckiem i gdy tylko rozpoczęły się działania zbrojne, rodzice przeznaczyli wszystkie pieniądze, by mogli jak najszybciej opuścić miasto. – Liczyliśmy się z tym, że jak zostaniemy, to brata i męża od razu wezmą do wojska. Nie mieliśmy gdzie uciekać, ale pomoc zaproponowała rodzina męża, która mieszkała w Czerniowcach. Nigdy wcześniej ich nie widzieliśmy. Przyjęli nas do swojego domu i zapewnili opiekę. To był bardzo piękny gest. Zabraliśmy ze sobą tylko podręczne bagaże, a w nich najpotrzebniejsze rzeczy – opowiada Julia i dodaje, że jej brat Gieorgij znalazł pracę i mieszkanie w Kijowie.
Gdy młodzi bezpiecznie dotarli na miejsce i rozpoczęli nowe życie, w ich rodzinnym Ługańsku rozpętało się piekło. – W blok rodziców uderzyła bomba i od tego huku ogłuchli na wiele tygodni. Zostali bez wody, prądu, gazu i bez środków do życia. Przez wiele dni żywili się tylko jedzeniem z puszek i słoików. Był taki ostrzał, że raz na trzy dni wychodzili po wodę. Ludzie radzili sobie jak mogli. Były nawet naleśniki smażone na ognisku przy ulicy. Przez ponad miesiąc nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu i to był najgorszy okres w naszym życiu – podsumowuje pani pani Julia.
W tamtym okresie wielu Ukraińców przyjęło pod swój dach uciekających z Doniecka i Ługańska, ale ta gościna nie mogła trwać wiecznie. Problemem było znalezienie pracy i utrzymanie rodziny. Gdy w końcu możliwy stał się kontakt z rodzicami, Julia usłyszała od ojca jedną radę: jedźcie do Polski, ona przyjmuje uchodźców.
Misja – Polska
Dzień wyjazdu pamiętają doskonale. Wysiedli z pociągu na dworcu w Szeginie i do przejścia w Medyce szli na piechotę. Oprócz nich dwie inne rodziny. Nie znali ani jednego słowa po polsku. Nie potrafili też wytłumaczyć, że są uchodźcami, ale jakoś się udało. Po dziesięciu godzinach spędzonych na granicy, trafili do ośrodka dla uchodźców w Białej Podlaskiej. – To takie miejsce, w którym pracują najlepsi ludzie i z którego wszystkich przybyłych kierują dalej do innych ośrodków. My dostaliśmy się do Grotnik pod Łodzią. Nie czuliśmy się komfortowo, bo przebywało tam bardzo dużo Czeczeńców. Z tego powodu razem z dwoma innymi rodzinami postanowiliśmy wynająć mieszkanie. Unia przyznawała wtedy 1400 złotych miesięcznie na rodzinę. Wystarczyło na trzypokojowe lokum. Najważniejsze było to, że mieliśmy ubezpieczenie zdrowotne. Niestety, szybko okazało się, że statusu uchodźców nam nie przyznali. Drugi raz nie chcieliśmy się o niego starać, bo gdyby decyzja znowu była odmowna, wrócilibyśmy do kraju bez jakichkolwiek pieniędzy, a w momencie pierwszej odmowy otrzymywaliśmy na Ukrainie równowartość 8 tysięcy złotych. To była tzw. pomoc na start, ale żeby z niej skorzystać, musieliśmy po roku opuścić Polskę – tłumaczy pani Julia.
Problemów było jednak więcej, bo po pierwsze: nie było do kogo i czego wracać, a po drugie: ich córeczka Daniel wymagała specjalistycznej opieki. Ciągły stres i przeprowadzki sprawiły, że choć miała już cztery lata, to wciąż nie mówiła. Zatrzymali się u teściowej pani Julii, która wyjechała z powodu pracy do Rosji i mieszkała w Kałudze. Po dwóch latach stan Daniel pozwolił na podjęcie decyzji o powrocie do Polski. Tym razem przyjechali z paszportami biometrycznymi dla całej rodziny i jako obcokrajowcy, którzy mogą w naszym kraju ubiegać się o pracę. Do Raciborza trafili dzięki rodzinie Oleksieja Doroszko, którą poznali podczas pierwszego pobytu w Polsce i która już tu mieszkała.
Dom jest tam gdzie jest rodzina
Mąż pani Julii od razu zaczął pracę w swoim zawodzie, czyli jako inżynier. – W Elektro Sterze nikt nie przejmował się, że nie znam języka i że wcześniej pracowałem na innych programach. Powiedzieli: siadaj i ucz się, a my ci we wszystkim pomożemy – tłumaczy Anton Nowosolow. Jego żona podkreśla, że mieszkańcy chętnie im pomagali w najdrobniejszych sprawach, gdy trudno się było dogadać, albo coś zrozumieć. Wynajęli kawalerkę, Daniel rozpoczęła naukę w szkole podstawowej i nareszcie poczuli, że znaleźli swoje miejsce na ziemi. Zaczęły się codzienne telefony do rodziców z prośbą o ich przyjazd, ale Parszykowie wciąż wierzyli, że Ługańsk w końcu wróci do Ukrainy i warto na ten moment zaczekać. Dopiero poważna choroba pani Ljuby uświadomiła im, że muszą zostawić miasto, które nie jest im w stanie zapewnić żadnej opieki medycznej.
Najgorzej było pokonać pierwszy odcinek podróży, czyli wydostać się z Ługańskiej Republiki Ludowej do Ukrainy. Trzeba było przedostać się przez kordon wojska i sprostać wielu procedurom. Niechęć obu stron do mieszkańców Donbasu była ogromna, o czym przekonał się też brat Julii – Gieorgij. Dopóki zajmował w Kijowie mieszkanie zakładowe, nie było problemów, ale jak zmienił pracę i chciał coś wynająć, to obejrzał dziesięć mieszkań i dziesięciu właścicieli odmówiło podpisania umowy, gdy dowiedziało się, skąd pochodzi. Każdy mężczyzna z Donbasu był dla nich potencjalnym separatystą. Wtedy po raz pierwszy pomyślał o wyjeździe do Polski. Najpierw rodzina odwiedzała panią Julię w wakacje, potem zdecydowała się dołączyć na stałe. W czerwcu 2021 roku przyjechał brat, a po nim rodzice.
Choć pan Oleksy ma 61 lat i nie zna języka polskiego, bez problemu dostał pracę w Ensolu. Najważniejsze było jednak to, że pod opiekę Instytutu Onkologicznego w Gliwicach. Dostała się jego żona Ljuba. Wszyscy złożyli wnioski o karty pobytowe. – Tak nas tu przyjęli, że poczułam się Polką. Za Ługańskiem już nie tęsknimy, bo to jest zupełnie inne miasto. Nie mamy tam już przyjaciół ani znajomych, bo wszyscy wyjechali. Jest rosyjska telewizja, rosyjska waluta i rosyjski reżim. To już nie jest nasz dom – podsumowuje pani Julia.
Wojna, która jednoczy
Kiedy przeczytali w czwartek informacje o napaści Rosji na Ukrainę, nie potrafili w to uwierzyć – Pierwsza myśl była taka, że to jakiś żart, następna, że może pomyłka. Dopiero jak weszłam do pracy i zobaczyłam jak dwie koleżanki Ukrainki płaczą, dotarło do mnie że to jednak prawda. Mamy znajomych, którzy mieszkają i pracują w Rosji. Oni przesyłają nam filmy co mówi ich telewizja. Tam jest totalna dezinformacja, nikt nie zna prawdy o Ukrainie – mówi pani Julia.
Pierwszą próbkę tego, jak działa rosyjski system miała kilka lat wcześniej, gdy po wyjeździe z Polski trafili na dwa lata do Kaługi. – Po przyjeździe policja wezwała nas na przesłuchanie. Musieliśmy opowiedzieć o sytuacji w Ługańsku i powodach naszego wyjazdu. Opowiedzieliśmy szczerze tak jak było, a przesłuchujący nas oficer mówi: nie mogę tego zamieścić w raporcie. Lepiej żebyście o tym z nikim nie rozmawiali, bo możecie ponieść konsekwencje. I tak to wygląda w Rosji – podsumowuje pani Julia.
W Kijowie i Mariupolu wciąż mają rodzinę, przyjaciół i znajomych. Wszystkim wysyłają swój adres i proponują pomoc, ale wiedzą, że zanim będzie można przemieszczać się po kraju owładniętym wojną, minie sporo czasu. – Na Instagramie zostawiliśmy nasze numery telefonów. Mówimy z mężem po polsku, więc chętnie pomożemy potrzebującym w tłumaczeniu lub załatwieniu formalności. W szkole Daniel zorganizowali zbiórkę, a rodzice innych dzieci od razu do nas napisali, czy czegoś my lub nasi krewni nie potrzebują. To był piękny gest. Jesteśmy wdzięczni, że Polska tak zareagowała na ten konflikt, że przyjmuje wszystkich uchodźców, że mają darmowy transport kolejowy, pomoc i opiekę. Nawet to, że granicę przekraczają rodziny ze swoimi psami. Do tej pory to było niemożliwe. Pamiętam jak rodzice musieli jechać ze swoim kotem przez inne kraje, żeby wjechać do Polski. To takie ważne – mówi pani Julia.
Gdy pytam ich, czy myślą o tym, jak się to wszystko skończy, bez zastanowienia odpowiadają, że Ukraińcy to odważny i twardy naród, gotowy bronić swej ojczyzny tak długo, jak będzie trzeba. – Putin przez wiele lat próbował wzniecać w naszym kraju konflikty. Był Krym, Donieck, Ługańsk, ale to co zrobił teraz ma odwrotny skutek. Takiej konsolidacji i jedności jeszcze nigdy na Ukrainie nie było – mówi Anton Nowosolow. Jego żona dodaje, że w ciągu dwóch pierwszych dni wojny, w metrze, gdzie ukrywała się ludność cywilna urodziła się dwójka dzieci. A to świadczy o sile ukraińskiego narodu. I daje nadzieję.
Katarzyna Gruchot