Gabriela Lenartowicz o kuchni, stereotypach i polityce
Co mają Krzanowice, czego nie mają Katowice czy Warszawa? Czy lepiej być posłanką opozycji czy prezesem funduszu ochrony środowiska? I czy śledzie po polsku to wykwintne danie? Odpowiedzi na te oraz wiele innych udziela Gabriela Lenartowicz. Polecamy wywiad z posłanką, która potrafi płynnie przejść z morawskiego na śląski.
– Gabriela Lenartowicz jest politykiem czy polityczką?
– Polityczką, ale nie przykładam ideologicznej wagi do używania feminatywów. Dobrze się czuję, kiedy język akceptuje nowe sformułowania a one znajomo brzmią w naszych uszach, wtedy zostają z nami na stałe. Niektóre już weszły do języka….
– W swojej karierze była pani dziennikarką, naczelniczką w Raciborzu, a później w Rybniku, radną sejmiku, prezes Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach, wicemarszałkiem województwa, wicewojewodą i posłanką. Czy na którymkolwiek z tych szczebli kariery spotkała się pani z jakąś formą dyskryminacji ze względu na płeć?
– Osobiście nie spotkałam się z jakimś innym traktowaniem z tego względu. Czasem wręcz przeciwnie; na przykład, w zarządzie Funduszu byłam jedyną kobietą a miałam 4 zastępców – mężczyzn.
Myślę, że o tym, co decyduje, czy kobiety czują się dobrze w swojej skórze w życiu publicznym, są częściej stereotypy niż osobiste doświadczenia. Ale te negatywne stereotypy, jeśli chodzi o obecność kobiet w życiu publicznym, tkwią tak samo w głowach mężczyzn jak i kobiet. Nie chodzi tu o antyfeminizm. Po prostu obracamy się w obrębie wyobrażeń i tradycji, które niewątpliwie historycznie ograniczały rozwój kobiet i nadal nie są dla kobiet korzystne. Mówię o rozwoju w sferze publicznej oraz w tych, które są postrzegane jako męskie. Ten szklany sufit istnieje i jeszcze raz podkreślam – on tkwi nie tylko w głowach panów, ale również w naszych głowach, w głowach kobiet.
Ale stereotypy się zmieniają. Też w postrzeganiu roli w rodzinie. Weźmy na przykład realizowanie się mężczyzn w roli opiekuńczych ojców – to jest ogromna, pozytywna i autentyczna zmiana zachowań.
W parach także coraz częściej zdarza się, że o karierze nie decyduje płeć a to, kto ma po temu aktualnie szansę lub predyspozycje, a druga strona tę osobę wspiera.
To pozytywy. Niestety, nadal bardzo silny jest stereotyp dotyczący oczekiwania wyłącznie od kobiety opieki nad starszymi czy niepełnosprawnymi członkami rodziny. Takie jest oczekiwanie ze strony rodziny i społeczeństwa, ale również ze strony samych kobiet. Nie jest to nic zdrożnego, ale niedobre i niesprawiedliwe jest w tym to, że kobiety czasem pozostają tą opieką niewspółmiernie obciążone lub wręcz same.
– A które ze stanowisk, które pani zajmowała, która z funkcji, którą pani pełniła, dała czy też może wciąż daje pani najwięcej satysfakcji?
– Czysta polityka, tak jak się ją tabloidowo dzisiaj rozumie, nie jest moim żywiołem. Nie jestem człowiekiem politycznej wojny, raczej zadaniowym. Myślę, że to korzenie i śląskie wychowanie nakierowało mnie na konkrety.
Niestety sprawczość na poziomie parlamentarnym, jest dziś zdecydowanie ograniczona. Tym bardziej jak się jest w opozycji a relacje „władza – opozycja” są, jakie są. Mowię tu o roli prawotwórczej, bo taka jest rola posła, a nie o „załatwiactwie”, które jest zmorą naszego życia politycznego.
A jeśli chodzi o czysto zawodową satysfakcję to sprawiło mi ją kierowanie Wojewódzkim Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach.
– Dlaczego?
– Ustawowo to instytucja finansów publicznych, ale z powodu tego, że nie jest organem administracji, ma dużo więcej swobody, jako że nie jest związana sztywnym gorsetem postępowania administracyjnego.
Może więc twórczo kształtować sposób pełnienia swej misji ograniczony tylko reżimem finansów publicznych.
To pozwoliło mi na spełnienie marzenia, które wyniosłam jeszcze lat 80., z czasów „Solidarności”: żeby władza i instytucje publiczne w Polsce były jednocześnie kompetentne i przyjazne. Przyjazne dla klientów – obywateli, przyjazne dla urzędników, którzy wykonują swoje zadania. Przyjazne w efektywny i profesjonalny sposób. To mogłam w dużym stopniu realizować w WFOŚiGW. Cieszyło mnie, że do misji tworzenia tej instytucji – przyjaznej i wysoce profesjonalnej – udało mi się pozyskać współpracowników. Stworzyliśmy dobry „team”. Zresztą do dziś jestem z wieloma ówczesnymi współpracownikami w kontakcie. Budowanie instytucji opartych na tych zasadach, zwłaszcza w administracji publicznej, jest możliwe i potrzebne. To przyświecało mi również wcześniej, będąc naczelnikiem wydziału organizacyjnego w Urzędzie Miasta w Raciborzu. Pamiętam jak udało mi się wyszperać takie anglosaskie narzędzie do badania efektywności pracy urzędników i spróbowałam przebudować nasze myślenie w urzędzie w tym kierunku...
– Udało się?
– Ten system miał nam uświadamiać prawdziwy cel stanowiska, sposób działania i … mierzenia efektów pracy. Ankietyzację robiliśmy wśród naczelników i urzędników, którzy bodaj po raz pierwszy odpowiadali na pytania o cel ich pracy.
– Dla niektórych to musiał być szok.
– Dla wszystkich, jak wszystko co zmusza do zmiany myślenia. Do spojrzenia na swoją pracę jak na realizację konkretnych projektów, a nie tylko wydawanie dokumentów lub pieniędzy zgodnie z klasyfikacją budżetową. Pamiętam, że na pytanie, jaki jest cel stanowiska, jeden z kolegów napisał, że jego celem jest „wykonywanie budżetu”. To mną wstrząsnęło. Długo o tym rozmawialiśmy i on dalej przekonywał mnie o tym, że dobrym urzędnikiem jest wtedy, kiedy wyda zgodnie z planem pieniądze, które są w jego dyspozycji. Ja mówię do niego: słuchaj, nie uważasz, że jesteś od tego, żeby tworzyć i budować i do tego potrzebny jest ten budżet a nie tylko do samego wydania? Wtedy nie udało mi się go przekonać.
– Stereotypowy urzędnik.
– Stereotypy urzędnicze są bardzo trwałe i groźniejsze niż stereotypy damsko-męskie. Czy wie pan, jak się nazywa w tym świecie najważniejsza podstawa prawna?
– Nie wiem. Jak?
– Ona się nazywa „zawsze tak było”. Wielokrotnie próbowano mnie do niej przekonać, również w Funduszu (WFOŚiGW – red.). Gdy pytałam: z czego to wynika? Słyszałam odpowiedź: pani prezes, zawsze tak było. Kolejna kwestia to „protokół niemożności”. Pierwszy odruch urzędnika na polecenie czy dyspozycję, to wylistowanie dlaczego się nie da. Przykład z czasów, kiedy kierowałam wydziałem rozwoju i w Raciborzu, i w Rybniku (jak w wielu miastach, pracujących tam nazywano „niedorozwojami”, bo burzyli schemat, w którym tkwili i czuli się dobrze „doświadczeni urzędnicy”). Kiedyś poprosiłam koleżankę z innego wydziału o pomoc. Po dłuższym czasie dostałam sążnistą odpowiedź na kilka stron. Gdy ją otrzymałam, spytałam: Dlaczego? Przecież wystarczyło palcem kiwnąć, żeby to zrobić, a ty tyle czasu poświęciłaś, żeby mi odpowiedzieć, że tego nie zrobisz. Co ona mi na to powiedziała? „No tak, bo jak ja bym raz to zrobiła, to ty byś ciągle coś ode mnie chciała. A tak odpowiedziałam ci raz i mam cię z głowy”. To są skamieliny, których korzenie tkwią głęboko w historii. Ich wzorce jeszcze z carskiej Rosji albo C-K Austrii możemy znaleźć nawet w klasyce literackiej.
Bo stereotypy to kula u nogi społeczeństw. Nie tylko ograniczają rozwój ludzkich relacji ale także skuteczne zarządzanie w sferze publicznej i szerzej funkcjonowanie państwa. Mówię o tym tak szczegółowo, bo to jest od lat moje największe zainteresowanie w kontekście politycznym. Nasza administracja pozostaje anachroniczna. Zreformowaliśmy w Polsce – lepiej lub gorzej – wszystko. Poza administracją. To jest w tej chwili największa bariera rozwojowa dla Polski.
– Czy właśnie dlatego weszła pani do polityki? Żeby to zmienić?
– Zdecydowanie tak. Zwłaszcza, że o to mnie poproszono, pokazując, że będę mogła na poziomie parlamentarnym realizować moje myślenie o państwie i polityce. Jestem głęboko wierzącym i praktykującym państwowcem. Chciałabym zainteresować tą kwestią jak najwięcej osób, bo reforma państwa od strony narzędzi wymaga myślenia bardzo szerokiego, dużej konsekwencji i długofalowego działania, które jednak wymaga osłony politycznej. Chciałabym móc w niej uczestniczyć. Tymczasem satysfakcję na co dzień daje mi pomoc, bez rozgłosu, konkretnym ludziom w konkretnych sprawach.
Prawdziwa reforma ustrojowa musi być wolna od politykierstwa, ale uprawiana w sposób polityczny przez duże „P”. Tak jak reformowano od strony prawno-ustrojowej państwo polskie po odzyskaniu niepodległości ponad sto lat temu. Często nie doceniamy i zapominamy jak ogromną pracę wykonali ówcześni kodyfikatorzy i prawotwórcy. Jestem przekonana, że taka praca konieczna jest również teraz w Polsce.
– Zostawmy stereotypy i nadzieje, a spójrzmy na to, co najbliższe. Co mają Krzanowice takiego, że wraca pani do nich niezależnie od tego, gdzie pani pracuje? Co jest takiego w tych Krzanowicach, na końcu Polski?
– Zawsze mówię, że to jest na początku Polski! Tu jest mój dom, do którego chętnie wraca cała rodzina ale, co cieszy, także przyjaciele. Krzanowice to rodzinna miejscowość mojego taty. Ja się urodziłam w Katowicach, bo tam mieszkali rodzice, gdy się pobrali, ale wrócili do Krzanowic po śmierci babci Marianny, by opiekować się dziadkiem Antonem. Później, po wyjściu za mąż, mieszkaliśmy w Raciborzu, ale obydwoje z mężem byliśmy wychowani na wsi (Krzanowice są już wprawdzie miastem, ale zawsze mówię, że to moja ukochana wieś na prawach miejskich. I nie uważam tego za nic wstydliwego, wręcz przeciwnie). W rezultacie z nieżyjącym już dziś Staszkiem, który był lekarzem weterynarii, kupiliśmy tu dom i wyremontowaliśmy. Dzisiaj mieszkam w nim z moim drugim mężem, Pawłem, artystą plastykiem. Kocham to miejsce. Kocham ten język. My mówimy, że to język morawski, Czesi nazywają go gwarą laską. Wydaje mi się, że nasze określenie jest bliżej prawdy. Czesi zawsze mieli problem z Morawami i być może chcieli umniejszyć tej tradycji. Zresztą po śląsku również mówię i zdarza mi się płynnie przechodzić z jednego języka regionalnego na drugi.
– A czy Gabriela Lenartowicz, ciągle w rozjazdach, ma w ogóle ochotę podróżować w wolnym czasie?
– Podróżujemy, choć nie jestem fanką egzotycznych podróży.
– Chciałem dopytać o kierunki tych podróży.
– Egzotykę najbardziej lubię na ekranie telewizora. Cenię sobie podróże poznawcze związane z kulturą i sztuką. Obecnie, już razem z wnukami, do Włoch, do Toskanii w szczególności. Tam można niemal dotknąć zgromadzonych w szczególnej intensywności dzieł sztuki i źródeł naszej kultury. Można też uczyć wnuki wrażliwości na sztukę, która w dużym stopniu zbudowała nasz świat.
Jeśli chodzi o urlop, najważniejszy dla naszej rodziny jest ten zimowy, narciarsko-snowboardowy. Wszyscy uprawiamy ten sport, ze mną włącznie. Z reguły rodzinną grupą wynajmujemy lokum i staramy się przez te kilka dni „najeździć się” na nartach, czy na desce, jeśli chodzi o młodszą część rodziny.
– Jak zima to góry, jak lato to Toskania. A co z Polską?
– Lubimy takie miejsca w Polsce, gdzie jeszcze nie ma zasięgu telefonu czy internetu. Mamy piękne, zielone tereny, zwłaszcza we wschodniej Polsce; Puszcza Białowieska i Karpacka, Podlasie, Roztocze. To są naprawdę wspaniałe miejsca. Musimy docenić, jakie mamy skarby przyrody w Polsce. W niej tkwi niezwykły potencjał. Nie zostało nam za wiele jeśli chodzi o zabytki. Dóbr kultury, które ocalały po wojnach, należy więc nauczyć się na pamięć. A przyrodą można po prostu napaść oczy.
– Mówi pani o miejscach, gdzie telefony nie mają zasięgu. A czy lubi pani czasem wyłączyć telefon, zamknąć laptopa i otworzyć książkę kucharską? Pytam o to, bo kojarzę, że w poprzednich latach wystawiła pani na aukcję WOŚP obiad lub kolację, którą pani przyrządzi...
– Raz był obiad, a raz była kolacja. Uwielbiam gotować. Śmieję się, że to dla mnie najlepsza terapia zajęciowa, bo wyjątkowo mnie odstresowuje. Stale improwizuję. Mąż mówi, że jestem mistrzynią debiutu, bo potem nie pamiętam, jak to przygotowałam. Przepisy traktuję raczej jako inspirację. To hobby, które udaje mi się uprawiać wspólnie z synami, bo obaj potrafią gotować. Gdy przyjeżdżają, razem rządzimy w kuchni.
– Pozostańmy w tej smacznej tematyce do końca tego wywiadu. Gdzie zamieszkałaby pani, gdyby jedynym kryterium miało być to kulinarne?
– W tej chwili mamy dostęp do wszystkich produktów, ale niewątpliwie moje kubki smakowe mają większą łączność z kuchnią śródziemnomorską. I znowu wybrałabym Toskanię, nie tylko ze względu na potrawy, ale też ze względu na dostępność lokalnych produktów. Tam można kupić wino prosto z winnicy. Można iść do gaju oliwnego po tłoczoną tam oliwę. Można skosztować lokalnych serów. Podoba mi się tam, że sklepy spożywcze prowadzone są przez miejscowe spółdzielnie, oferując głównie lokalne produkty. Gdybyśmy potrafili się tak zaopiekować naszymi producentami żywności, to zrobilibyśmy karierę na świecie. Także lansując nasze potrawy, których nie doceniamy. Mamy na przykład wspaniałe zupy, które nie są spopularyzowane, a nie mają sobie równych. Przede wszystkim jednak mamy wspaniałą żywność, która byłaby jeszcze lepsza gdyby mogła trafiać do kuchni bezpośrednio z pola. Może to też jest rola państwa, żeby tak umiało organizować życie publiczne, by obywatele sami sobie to zorganizowali.