Baranek. Znak miłości Boga względem mnie i mojego okrucieństwa względem Boga
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Płótno, które mi się podoba
Od kilku już miesięcy mam w swoim lubelskim pokoju obrazek prymicyjny ks. Sebastiana Zygmunta – człowieka tego, mówiąc prawdę, właściwie nie znam – który jakiś czas temu, będąc świeżo wyświęconym księdzem, odwiedził KUL, uczelnię, na której, zanim poszedł do seminarium, był studiował: wówczas to, w czasie tych jego KUL-owskich odwiedzin, kiedy celebrowaliśmy razem mszę, nasze życiowe drogi na paręnaście minut się skrzyżowały. Wciąż trzymam rzeczony obrazek, pamiątkę przypadkowego spotkania z ks. Zygmuntem, bo jest na nim reprodukcja płótna, które od dawna bardzo mi się podoba, które niegdyś poznawszy, ciągle noszę w swojej pamięci: chodzi o dzieło „Agnus Dei” – co się tłumaczy: „Baranek Boży” – pędzla Francisca de Zurbarána, genialnego XVII-wiecznego malarza iberyjskiego doby baroku, hiszpańskiego, jak bywa on nazywany, Caravaggia; oczywiście, że zdjęcie tegoż przedstawienia do niniejszego świątecznego felietonu załączam. Kto wie – zastanawiam się przy okazji – czy przedstawienie Baranka Bożego, nie tylko to Zurbaránowe, ale jakiekolwiek, nie dlatego mi się podoba, iż na środku przedniej płyty ‘stipitis’ ołtarza, jak się go najczęściej nazywa, przedsoborowego w kościele w mojej rodzinnej Studziennej umieszczone jest takie właśnie wyobrażenie, któremu długie lata, będąc ministrantem, miałem możność się przyglądać, które umieściłem potem na swoim prymicyjnym zaproszeniu i które mam na ornacie, jaki na okoliczność prymicji sprezentowali mi parafianie. Lecz kwestię tę tymczasem zostawmy.
I.
Symbol Chrystusa
Rzecz jasna, ów przepiękny, dorodny wymalowany przez Zurbarána baranek merynosowy jest symbolem – symbolem nie kogo innego, ale, jak z miejsca, bez najmniejszego wahania się domyślamy, Chrystusa. Do takiej chrystologicznej interpretacji wskazanego płótna skłania zarówno samo to płótno – wszak jest ono, co zawsze świadczy o intencjonalności, nader starannie skomponowane, jest przemyślane w każdym, najdrobniejszym nawet szczególe: wypełnia je częściowo oświetlone, częściowo zaś zacienione ciało zwierzęcia, młody baranek ofiarny o śnieżnobiałym runie, kontrastujący z czarnym tłem i ciemnoszarym, jak się wydaje, stołem czy ołtarzem, na jakim został położony – jak i kontekst, w którym płótno ono powstało – chcąc zarysować ów kontekst, wskazać musimy, raz, na XVII-wieczną katolicką Hiszpanię tudzież, dwa, na osobę Zurbarána, który niejako specjalizował się w malarstwie religijnym. Z wtórej znowuż strony – i przede wszystkim chyba – za taką chrystologiczną interpretacją dzieła, na którym koncentrujemy tu swoją uwagę, opowiedzieć się nam nakazują teksty biblijne. Co do tych tekstów, to zwróćmy uwagę na dwa, bodaj najgłówniejsze, jeden staro-, a drugi nowotestamentowy.
Wyjątek z Nowego Testamentu, jaki musimy tutaj przywołać, to zdanie wypowiedziane przez Jana Chrzciciela, kiedy tym, którzy go słuchali, swoim naśladowcom i uczniom, wskazał on Chrystusa, a więc Tego, którego był zwiastunem, heroldem, poprzednikiem, a więc Tego, na którego przyjście miał on ludzkość przygotować i do którego miał on ludzkość przyprowadzić – a zadanie to weszło później do liturgii mszalnej i dlatego wszystkim chrześcijanom jest ono dobrze znane: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29). Naturalnie, sentencję tę czytać należy w świetle Starego Testamentu, inaczej bowiem jest ona bez reszty niezrozumiała: bo dlaczego niby nazywa Chrystusa Jan barankiem? – i dlaczego powiada, że jako baranek gładzi On grzech świata? Otóż sens zacytowanego zdania Janowego objawia się, kiedy bierze się je w perspektywie – zasadniczo – dwóch fragmentów Pierwszego Przymierza, ustępu mianowicie Księgi Wyjścia, w którym mowa jest o baranku paschalnym (zob. Wj 12), oraz tzw. czwartej pieśni o słudze Jahwe z Księgi Izajasza (52,13–53,12), która to pieśń razem z trzema innymi wyjątkami z tej samej księgi prorockiej, tj. wraz z pieśniami o słudze Jahwe pierwszą, drugą i trzecią (Iz 42,1-7; 49,1-6; 50,4-9), stanowi najważniejszą może pradawną – datuje się ją na VI wiek p.n.e. – wizję Mesjasza. Zajmijmy się tu rzeczoną czwartą wyłącznie pieśnią o słudze Jahwe.
Wzrusza i ujmuje
Według zawartej w niej wizji – a jako chrześcijanie przyjmujemy, iż wizja owa spełniła się w osobie Jezusa z Nazaretu – Mesjasz jest oswojonym z cierpieniem mężem boleści (por. Iz 53,3), którego ból doszczętnie wyniszczył, tak, że koniec końców „nie miał On wdzięku ani też blasku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał” (Iz 53,2), „jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa” (Iz 53,3). Dlaczego – można pytać – „spodobało się Panu zmiażdżyć Go [swojego sługę; przyp. Ł.L.] cierpieniem” (Iz 53,10)? Dla wyzwolenia ludzi z ich grzechów, dla ocalenia ich od wszelkiego obciążającego ich sumienia zła, od wszelkiej spoczywającej na nich winy – brzmi odpowiedź, jaką podaje streszczany utwór Izajaszowy: „Lecz On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści […]. On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie” (Iz 53,4-5). Jako zatem tego, który wybawia lud od każdej jego złości, autor naszego fragmentu kojarzy sługę Jahwe, figurę Zbawiciela, z barankiem, który przeznaczony jest na ofiarę dla Boga, ofiarę przebłagalną, mocą której składający ją zostają usprawiedliwieni, a więc stają się na powrót sprawiedliwymi, prawymi – kiedy pamiętamy, że mówimy o epoce Starego Prawa, w której kapłani religii żydowskiej sprawowali w świątyni jerozolimskiej kult krwawy, to skojarzenie owo okazuje się jak najbardziej zrozumiałe: „Dręczono Go, lecz sam się dał gnębić, nawet nie otworzył ust swoich. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich” (Iz 53,7). Sięgając po obraz zwierzęcia ofiarnego i ze zwierzęciem tym utożsamiając Mesjasza, pisarz natchniony wyraża przeto wielką, niewykluczone, że największą z teologicznych prawd: że Mesjasz jest nową wydobywającą człowieka i cały jego świat z otchłani grzechu ofiarą, ofiarą znoszącą i zastępującą zwierzęce ofiary krwawe porządku starego, porządku litery, porządku prawa, ofiarą od owych ofiar dawnych skuteczniejszą, ofiarą doskonałą. I dokładnie tę właśnie prawdę obwieszcza Jan Baptysta, kiedy do swoich słuchaczy zwraca się w przywołanych przez nas wyżej słowach: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata” (J 1,29); w konsekwencji tę właśnie prawdę, prawdę o Chrystusie-ofierze, Chrystusie-baranku ofiarnym, pierwszorzędnie niejako ilustruje Zurbarán.
Lecz uwypuklijmy tu jeden jeszcze detal czwartej pieśni o słudze Jahwe. Otóż opisując owego mającego obrzędowo być zarżniętym baranka jako milczącego, jako nie otwierającego swojego pyszczka i nie wydającego z siebie żadnego dźwięku (por. Iz 53,7), kompozytor odnośnej profetycznej poezji podkreśla, z jak wielką pokorą Mesjasz idzie na śmierć za zbawienie człowieka: z pokorą – możemy dopowiedzieć – właściwą miłości, z nieskończoną pokorą właściwą nieskończonej miłości. To poddanie, to podporządkowanie się baranka ofiarnego swojemu smutnemu, ba, tragicznemu swojemu losowi na oglądanym przez nas obrazie znakomicie uchwycił nasz Hiszpan: warto to zaakcentować, ponieważ odnośna zgoda baranka na swój skon, pełna spokoju i pełna – rzekłbym – godności, wzrusza i ujmuje. Ma ona przecież, jak sądzę, swój gatunkowy ciężar, ma ona swe donośne znaczenie; pomijając już fakt, iż u starożytnych pogan posłuszeństwo, karność zwierzęcia przeznaczonego na kultyczną rzeź brano za dobrą monetę, za pomyślne, szczęśliwe „signum”, odczytując je jako wyraz tego, że składana ofiara bogom jest przyjemna i miła, że przez bogów zostaje przyjęta.
II.
Godność, blask i chwała
Baranek, którego kontemplujemy, przyglądając się dziełu Francisca de Zurbarána, uświadamia mi dwie sprawy, wymienione przeze mnie w tytule, jakim opatrzyłem niniejszy wywód: ‘scilicet’ miłość Boga względem mnie i, niestety – piszę to nie bez wyrzutu sumienia, nie bez bólu – moje wielkie, moje straszliwe względem Boga okrucieństwo.
Owszem, Zurbaránowy „agnus” stanowi najpierw dla mnie wielką, wzruszającą opowieść o tym, jak bardzo Bóg mnie kocha: tak bardzo mnie kocha, że – zgodnie ze swoimi słowami: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13) – decyduje się dla mnie umrzeć; tak bardzo zależy mu na moim życiu, że za moje życie oddaje, składa w ofierze życie swoje; tak bardzo pragnie, żebym ja żył – i to żył wiecznie – że choć drży, że choć trwoży się na myśl o śmierci – i to tak drży i tak się trwoży, że w Getsemani aż gęstą krwią się poci, że aż wszystek blednie i truchleje – to jednak przezwycięża swoje przerażenie i swój strach. I to jak przezwycięża swój lęk, swoją niemoc, swój paraliż?! – tak, iż ostatecznie idzie na śmierć, postępuje w kierunku ołtarza, przystępuje do ołtarza – krzyża – na którym zostanie zarżnięty, bez jakiegokolwiek lęku, jak ktoś wolny, znający swoją wartość, kto niczym nieprzymuszony, świadomie decyduje się zaakceptować, co nań spada; kto suwerennie, w siebie samego tylko się wsłuchując, wybiera swój los, przyjmuje jako swoje, jako własne to, co mu przeznaczone i pisane; od kogo bije spokój, głęboki, najgłębszy spokój; komu tragiczne położenie, w jakim się znalazł, przydaje godności, blasku i chwały.
Zwiąż mnie bardzo mocno
Tym, co widzimy na płótnie Zurbarána, jest w istocie akeda – „akeda” to funkcjonujące w naszym języku spolszczenie terminu hebrajskiego – czyli związanie ofiary tuż przed zadaniem jej świętego śmiertelnego ciosu. A jeśli tak, to to, co oglądamy, nieuchronnie odsyła nas do Księgi Rodzaju i do opisanej w niej wstrząsającej ofiary, jaką ze swojego ukochanego, bo też długo wyczekiwanego, syna Izaaka zamierzał złożyć Bogu, w odpowiedzi zresztą na Jego polecenie, Abraham (Rdz 22,1-19).
Istnieje, oczywiście, wiele różnych interpretacji, wiele interpretujących parafraz owej opowieści o ofierze Abrahamowej. Jedna z nich, dla mnie na dzień dzisiejszy chyba najważniejsza, skupia się na momencie związania Izaaka przez jego ojca. Tekst kanoniczny Biblii, którym się na co dzień, jak sądzę, posługujemy, opowiada o tymże związaniu dość lapidarnie: „A gdy [Abraham i Izaak; przyp. Ł.L.] przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna” (Rdz 22,9-10). Natomiast interpretacja wspomniana, zawarta w midraszu „Genesis Rabba” (56,8), mówi o dorosłym, 37-letnim Izaaku, który w całym wydarzeniu, w wyprawie wraz z ojcem na górę Moria, uczestniczy świadomie: wie po prostu, czemu Abraham zabiera go ze sobą w podróż; wie doskonale, kto spłonie w całopaleniu – że nikt inny, tylko on, on właśnie – pośród drew, które dźwiga na swych barkach. Kiedy więc Abraham związuje go leżącego na ołtarzu, syn prosi ojca – referuje wypadki midrasz – aby związał go „bardzo mocno”, aby nie mógł drgnąć, kiedy błyśnie nad nim nóż: by drgnieniem tym nie wzruszył ojca, by ten w efekcie nie zabił go z jakąś niepewnością lub, co gorsza, by ten nie był w stanie go zabić i by tym sposobem ofiara albo dokonała się z uchybieniem, albo też wcale się nie dokonała – i by wskutek tego Bóg nie został należycie, stosownie do tego, co Mu się należy, uwielbiony, uczczony. W „Genesis Rabba” czytamy (56,8): „Rabbi Izaak rzekł: «Kiedy Abraham chciał złożyć w ofierze swego syna Izaaka, ten powiedział do niego: <Ojcze, jestem młody i boję się, że moje ciało może zadrżeć z obawy przed nożem, i ulitujesz się nade mną, przez co zabicie mnie może nie być właściwe i nie będzie się liczyć jako prawdziwa ofiara; przeto zwiąż mnie bardzo mocno>. Niezwłocznie związał Izaaka. Czy można związać trzydziestosiedmioletniego mężczyznę? Tylko za jego zgodą!»” (cyt. za: I. Kalimi, „«Weź twego syna, którego miłujesz, idź i złóż go w ofierze!» Związanie Izaaka w literaturze i myśli rabinicznej” [tłum. M. Wiertlewska], „Poznańskie Studia Teologiczne” 24 [2010], s. 58). Ponieważ w tradycji chrześcijańskiej Izaak jest typem Chrystusa, to biorąc jego słowa, jakie podaje nam ów midraszowy komentarz, za słowa Chrystusa, otrzymujemy dostęp do życia wewnątrzboskiego. I ukazuje się wówczas oczom naszego umysłu swoboda, z jaką Chrystus, Boży Syn, decyduje się w obliczu Boga Ojca na śmierć. Ta niewiarygodna, niewyobrażalna swoboda, mnie przynajmniej, zwala wprost z nóg.
Wcale sobie nie radzę
A jaki ja jestem dla takiego Boga – dla Boga, który tak mnie kocha, że za mnie umiera, że składa za mnie samego siebie w dobrowolnej ofierze? Wyznałem już: dla takiego Boga jestem okrutny; bezwzględny i okrutny. Dostrzegam, że ta moja bezwzględność i okrutność ma dwa wymiary.
Pierwszy byłby taki: chociaż to Jego oddanie się mnie, ta Jego miłość do mnie aż po wyniszczenie, aż po samozagładę głęboko mnie dotyka i porusza, nie potrafię, nie jestem w stanie – bo nie chcę? – podporządkować jej jednak całego swojego życia, wszystkiego, co na moje życie się składa; nie potrafię tak w codzienności funkcjonować, by owa miłość aż po autodestrukcję była zasadą mojej egzystencji, była „norma normans”, regułą, normą normującą wszystko, co czynię, na co się decyduję, co przedsiębiorę. Po wtóre zaś – co jeszcze dramatyczniejsze i co mnie ‘de facto’ przeraża – okrutny dla Boga jestem wówczas, kiedy Go, który staje przede mną, który przychodzi do mnie w postaci związanego baranka – baranka takiego, jak na obrazie Zurbarána – zabijam, kiedy jestem – nie bójmy się tego słowa – Jego oprawcą, Jego katem: kiedy więc grzesząc, wyrzucam, wypędzam Go z tego wszechświata, którym jestem, który tworzę, kiedy gładzę go w swoim tak wnętrzu, jak zewnętrzu, tak w sobie, jak dookoła siebie. Tak, bo od jakiegoś czasu – muszę się przyznać – fascynuje mnie myśl, że to nie ja staję bezbronny przed wszechmocnym Bogiem, ale że to Bóg staje bezbronny przede mną, człowiekiem wszechmogącym – w tym sensie wszechmogącym, że podług swojej woli mogącym uczynić z Nim absolutnie wszystko: och, z tą wszechmocą zupełnie, wcale sobie nie radzę! – i ta wszechmoc obraca się przeciwko mnie!