Media nie traktowały mnie jak sojusznika
O początkach niezależnej prasy w Raciborzu, relacjach z mediami i korekcie urzędowych pism, z prezydentem Raciborza w latach 1994 – 2001 Andrzejem Markowiakiem rozmawia Katarzyna Gruchot
– W tym roku „Nowiny Raciborskie” obchodzą jubileusz 30-lecia. Pamięta pan początki niezależnej prasy w Raciborzu?
– Moja przygoda z prasą zaczęła się od „Elektrody Raciborskiej”, która z gazety zakładowej ZEW-u stała się gazetą Towarzystwa Miłośników Ziemi Raciborskiej, na czele którego stał Andrzej Śladek. Jej redaktor naczelna Irena Kubica namówiła mnie wtedy, bym został członkiem kolegium redakcyjnego. To były czasy, gdy TMZR było dość „zakonserwowanym” środowiskiem. Prym wiodła w nim apodyktyczna Jadwiga Skiba, ideowa komunistka, a ja w tym gronie byłem zdecydowanie najmłodszy i nie bardzo mi się to podobało. Zresztą nie tylko mnie. Prezes Andrzej Śladek był bardzo inteligentnym i rozważnym człowiekiem, a do tego posiadał duży dar przekonywania. W marcu 1990 roku „Elektroda” wróciła do ZEW-u, a TMZR zaczęło wydawać „Gazetę Raciborską”, która była dwutygodnikiem. Jej redaktor naczelną została Iwona Weryńska, a sekretarzem redakcji Roman Simon. Bardzo ciepło wspominam też Bolka Wołka, który był doświadczonym dziennikarzem i cieszył się w redakcji dużym autorytetem. Po raz kolejny znalazłem się w kolegium redakcyjnym i widziałem jak po 1989 roku prasa zaczyna zmieniać swoje oblicze. W miejsce tych, którzy byli aktywni wcześniej, wchodzili nowi ludzie reprezentujący różne nurty, pełni pomysłów i twórczego zapału. W „Gazecie Raciborskiej” dość mocno wybrzmiewał wtedy głos środowisk kresowych, którego przedstawicielką była Roma Łobos. Ten pluralizm spowodował, że dość szybko wpadliśmy też w konflikt z nową władzą.
– O co poszło?
– Zaczęliśmy zamieszczać w „Gazecie Raciborskiej” teksty dotyczące ówczesnej władzy, czasem dość krytyczne. Nie chodziło wtedy o to, by atakować konkretne osoby, tylko wskazywać przypadki, naszym zdaniem, szkodliwych decyzji, czy też zaniechań. Znając przy tym kreatywność i prężność liderów samorządowych w sąsiednim Wodzisławiu czy Rybniku, oczekiwaliśmy od naszych władz podobnych działań. Nasi raciborscy władcy traktowali tę nasza krytykę dość osobiście i w pewnym momencie chcieli nam zamknąć usta grożąc TMZR wypowiedzeniem umowy najmu lokalu przy Długiej, który należał do miasta. Ostatecznie udało się nam obronić przed eksmisją. W moich komentarzach publikowanych w „Gazecie Raciborskiej” byłem krytyczny nie tylko wobec władzy wykonawczej, ale i w stosunku do radnych, którzy także byli segmentem władzy samorządowej odpowiedzialnym za zarządzanie naszym miastem. Byłem też wtedy liderem związku „Solidarność” na Ziemi Raciborskiej, a wielu z nich startowało w wyborach i uzyskało mandaty pod naszym szyldem, tyle, że bardzo szybko o tym zapominali. Gdy na jednej z pierwszych sesji nowej rady miasta poprosiłem o udzielenie głosu to mi wyjaśniono, że prawo wypowiedzi przysługuje wyłącznie radnym. Pamiętam natomiast, że gdy za komuny w 1981 roku przychodziłem na sesje Miejskiej Rady Narodowej, jako szef „Solidarności”, to przewodniczący rady Kazimierz Skoczkowski zawsze udzielał mi głosu. Moje krytyczne wypowiedzi na temat poczynań władzy samorządowej irytowały między innymi radnego, a jednocześnie mojego serdecznego kolegę, Leszka Wyrzykowskiego – dyrektora naszego II LO. Spieraliśmy się a on, wsłuchując się w moje cierpkie krytyczne uwagi, odpowiadał: „to zaangażuj się i startuj w kolejnych wyborach”. Posłuchałem, a on także wystartował z naszej listy TMZR.
– I w 1994 roku znalazł się pan nagle po tej drugiej stronie, zajmując miejsce krytykowanych wcześniej kolegów. Co było największym wyzwaniem na starcie?
– Brak wyobrażenia o trybie wykonywania obowiązków i codzienności w urzędzie miasta, bo nigdy wcześniej w podobnej roli nie występowałem i nie miałem pojęcia jak będę rozliczał się z mojej pracy, czym będą mierzone jej efekty. Gdy pracowałem w przemyśle, nie miałem żadnego problemu z przypomnieniem sobie co danego dnia robiłem. To była konkretna praca zadaniowa, mierzona efektami podejmowanych decyzji, wdrażanych na stosunkowo krótkich dystansach czasowych. Jako główny mechanik i szef utrzymania ruchu w Kolzamie, a potem jako kierownik zakładu przetwórstwa drobiowego Rolland odpowiadałem generalnie za sprawne funkcjonowanie zakładu. W przemyśle każdy błąd skutkuje stratą i sprawca ponosi koszty. W działalności politycznej takie przypadki się rozmywają i trudno wskazać precyzyjnie odpowiedzialnych, a płacą wszyscy. Praca w urzędzie to była branża, na której się w ogóle nie znałem i ciągle myślałem o tym, co odpowiem, jak mi ktoś zada pytanie co w konkretnym czasie robiłem. I wtedy wpadłem na pomysł, by w moim kalendarzu książkowym, który rokrocznie otrzymywałem od dyrektora Jerzego Szpinetera, notować ważniejsze wydarzenia, w których uczestniczyłem. Zapisy uzupełniałem czasem zdjęciami i wycinkami z prasy. W sumie swoją pracę w urzędzie miasta mam opisaną w ośmiu opasłych tomach roczników, a następne sześć dotyczą już mojej służby parlamentarnej. W relacjach bezpośrednich z mieszkańcami czy też z przedstawicielami różnych instytucji i organów, bardzo pomocne okazało się z kolei doświadczenie z czasów mojej działalności w NSZZ „Solidarność”.
– Jaki był pierwszy dzień pracy prezydenta Raciborza?
To była sesja rady miasta 11 lipca 1994 roku, na której radni przegłosowali moją kandydaturę większością dwóch głosów. W przerwie obrad, zaraz po wyborze, przyszli do mnie, jako do prezydenta, ale jeszcze elekta, strażnicy miejscy z petycją o odwołanie z funkcji ich komendanta. Argumentowali, że jest dla nich szorstki i bardzo wymagający. Nie miałem szczegółowej wiedzy o ich pracy, a jedynie jakieś własne wyobrażenie. Petycji nie przyjąłem uznając, że szorstkość i rygorystyczne egzekwowanie obowiązków w takiej służbie jak straż miejska, nie muszą być uznane za naganne. Komendant Strzondała pracował ze mną do końca mojej pracy w urzędzie miasta. Był solidny i rzeczywiście bardzo wymagający, ale również od siebie, a najtrudniejszy egzamin zdał podczas powodzi w 1997 roku. Był wtedy na urlopie u ciężko chorej matki w Niemczech i gdy w telewizji zobaczył co się u nas dzieje , natychmiast wsiadł w samochód i od razu przyjechał do Raciborza. Mówię o tym, bo nie każdy zachował się tak jak on. Ówczesny naczelnik wydziału środowiska, który funkcjonalnie był też odpowiedzialny za ochronę przeciwpowodziową, siedział spokojnie na urlopie w mieszkaniu przy Katowickiej i się nie pofatygował do pracy, czekając aż przyślę kogoś po niego. Nie przysłałem.
– Miał pan doświadczenie z prasą. Była pokusa, żeby popracować nad językiem polskim używanym przez urzędników?
– Nie jestem polonistą, ale widziałem, że miewamy problemy z pisaniem korespondencji, która w moim mniemaniu była wizytówką instytucji, która ją generowała, a więc naszego urzędu. Dlatego zanim cokolwiek podpisałem, skrupulatnie to czytałem i czasem poprawiałem. Byłem przy tym uczulony na odmianę nazwisk, więc każdemu naczelnikowi wydrukowałem artykuł z „Rzeczpospolitej” zawierający reguły takiej odmiany, z prośbą by się z nimi zapoznał i stosował w swoim wydziale. Moja „czepliwość” w tych kwestiach powodowała, że niektórzy pracownicy czasem korzystali z pomocy osób biegłych w działalności literackiej, a ja nie miałem im tego za złe, wręcz odwrotnie.
– Czy jako nowy prezydent widział pan konieczność powołania do życia rzecznika prasowego?
– Sekretarz Miasta – Tomasz Kaliciak – bardzo mądry i doświadczony urzędnik, namawiał mnie gorąco do stworzenia takiego stanowiska, ale ja od początku byłem przeciwny. Zawsze uważałem, że rzecznikiem spraw każdego wydziału powinien być jego naczelnik, który ma odpowiednie kompetencje i w swoim zakresie największą wiedzę na dany temat. Każdego dziennikarza odsyłałem więc do właściwego naczelnika, który nie musiał uzyskiwać mojej zgody na udzielanie informacji.
– A jak układała się współpraca z mediami?
– Miałem takie generalne odczucie, że media raczej nie są mi przychylne i jakoś szczególnie mi nie sprzyjają. Nie przypominam sobie jednak takich sytuacji, żeby podawane przez dziennikarzy informacje znacząco mijały się z prawdą. Po każdej sesji rady miasta zapraszałem na następny dzień rano dziennikarzy na spotkanie do mojego gabinetu. To nie były typowe konferencje prasowe, raczej rozmowy przy herbacie, podczas których wyjaśniałem sprawy, o które pytali. Nie musiałem się potem martwić, że ktoś coś przekręci, choć zdarzały się przykre wyjątki. Miłym dla mnie akcentem we współpracy z prasą było przyznanie mi przez redakcję „Dziennika Zachodniego” wyróżnienia – „Słoika Miodu”, którym ten regionalny organ prasowy rokrocznie nagradzał osoby publiczne za utrzymywanie dobrych relacji z mediami.
– Dobre relacje skończyły się, gdy prezydent Markowiak zasłynął jako wróg numer jeden psów. Trzeba było prostować?
– W mediach zdarzały się czasem publikacje mijające się w jakimś stopniu ze stanem faktycznym, czasem nawet nieco tendencyjnie złośliwe, ale nie uznawałem za konieczne domagania się sprostowań. W tamtym jednak przypadku stałem się nagle najsłynniejszy w całej Polsce, choć nie miałem nigdy niczego do psów. Z dezaprobatą natomiast odnosiłem się do posiadaczy psów, uznawanych powszechnie za miłośników zwierząt, którzy zostawiali swoje pupile na cały dzień w mieszkaniach, a one ujadały albo wyły przez cały czas nieobecności domowników. Nie godziłem się też na, powszechne niestety, zanieczyszczanie w mieście miejsc publicznych zwierzęcymi odchodami, ani na wypuszczanie i pozostawianie psów bez opieki. Ale przecież to nie psy były sprawcami takiego stanu rzeczy. Dyskusja na ten temat toczyła się na jednej z sesji rady miasta, która była burzliwa i trwała do 22.00. Media to podchwyciły. Zaczęło się od młodej dziennikarki „Trybuny Śląskiej”, która po tej sesji opublikowała tekst pt. „Żegnaj piesku”, a ta informacja trafiła na łamy Polskiej Agencji Prasowej i się zaczęło. Potem przyjechała telewizja SAT-Kom i inni dziennikarze z Polski. Racibórz stał się nagle sławny podobno nawet za granicą. Podchwycił to nawet „Teleexpres” i w jednej z codziennych emisji redaktor Hanna Smoktunowicz oznajmiła, że prezydent Raciborza Andrzej Markowiak wydał zakaz trzymania psów w mieszkaniach komunalnych. Pierwszy raz w życiu napisałem i posłałem faksem sprostowanie, w którym wyjaśniłem, że nigdy nie wydałem takiego zarządzenia i nie mam takiego zamiaru. Na drugi dzień usłyszałem w „Teleekspresie”: „ ...po rozmowie z „Teleekspresem”, Markowiak zmienił zdanie i wycofał się z zakazu”. To było moje ostatnie sprostowanie w mediach.
– Był pan inżynierem, działaczem „Solidarności” i TMZR-u, prezydentem, posłem… W której roli czuł się pan najlepiej?
– Bezsprzecznie w zawodzie inżyniera. Kiedy pracowałem w Kolejowych Zakładach „Kolzam” to zdarzało się, że wychodząc z pracy późnym popołudniem, już w drodze do domu myślałem żeby jak najszybciej tam wrócić, bo na desce miałem jakiś ważny i ciekawy projekt. Choć nie byłem konstruktorem tylko szefem utrzymania ruchu, to czasem w miarę potrzeby wykonywałem projekty mając w biurze deskę kreślarską. Jeżeli potrzebowaliśmy na przykład pił do cięcia szyn kolejowych czy szlifierek do obróbki złączy zgrzewanych szyn to, zamiast kupować to za dewizy za granicą, konstruowałem takie urządzenia i były one wykonywane w naszym zakładzie. Potem nawet okazywało się, że nie tylko się sprawdziły u nas, ale były nim zainteresowane inne zgrzewalnie szyn w Polsce. W tej branży widziałem namacalne efekty własnej pracy. Nie bez znaczenia była też świetna atmosfera pracy i doskonała ekipa pracowników z dyrektorem Sierżantem na czele. Miałem też sporo szczęścia, bo jako główny mechanik byłbym bardzo rygorystycznie rozliczany przez organy ścigania za każdy poważny wypadek, który mógł się zdarzyć w tego typu zakładzie, a przez 13 lat mojej pracy nic takiego się nie wydarzyło. Ale nie ukrywam, że praca w urzędzie otworzyła mi okno na świat i bardzo ciekawych ludzi, którego nigdy bym nie zobaczył pracując w przemyśle.