Felieton: Do piekła za niedzielny rosół i schabowego
W trendach Twittera wysokie miejsce wśród polskich użytkowników tego społecznościowego medium zajmowało w niedzielne popołudnie słowo „rosołek”. Było wśród najpopularniejszych w dyskusjach. Dlaczego do licha akurat to „rosołek” tak rozpalił Polaków? Dlaczego zdjęcia talerzy pełnych rosołu obiegły w niedzielę polski internet? Być może wśród rodaków pojawiła się obawa, że ktoś nam może tej naszej narodowej zupy zakazać? Dlaczego rosół może czuć się zagrożony?
Przytoczmy cytaty z niedawnych medialnych wypowiedzi dwóch polskich europosłanek. Sylwia Spurek, znana głównie z tego, że jest weganką i od kilku już lat propaguje żywienie na wegańska modłę, obsztorcowała ostro znanego kucharza, Roberta Makłowicza: „Za każdą rekomendacją, za każdym ujęciem z telewizyjnego programu Makłowicza kryje się śmierć jakiegoś zwierzęcia. Musimy się nauczyć, że to, co jest na naszym talerzu, to nie jest nasza prywatna sprawa. Na talerzu z tzw. soczystą wołowiną są cierpienie zwierząt i katastrofa klimatyczna (...) Mamy ogromny problem z bioróżnorodnością. 70 procent wszystkich ptaków na świecie to tzw. drób. Zabijamy naszą planetę. Dla mnie radykałem jest Robert Makłowicz. Przyjdzie taki czas, że będzie przepraszał za to, że przez lata za pieniądze przykładał do tego rękę” – powiedziała Spurek w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.
Do jej słów na Twitterze nawiązała inna polska europosłanka, Róża Thun: „Czytam zaległy wywiad z Sylwią Spurek. I nie uważam, że tylko sławni kucharze będą przepraszać. Wszyscy będziemy się kajać na Sądzie Ostatecznym. Ale i tak zapakują nas do klatek i tirami wyślą prosto do piekła. Chyba że zmienimy zachowanie. I to już!” – zawyrokowała Thun.
Opinie obu pań były szeroko komentowane. Rozpisywały się nad nimi poważne media. Żeby było jasne – nie mam nic do wegan czy wegetarian. Do tej pory wydawało mi się po prostu, że każdy człowiek ma przede wszystkim prawo do tego by nie głodować, a jak ma je już zagwarantowne, to ma prawo do swobodnego wyboru tego, co chce jeść, a czego jeść nie chce. Polskie europosłanki – a nie są, obawiam się, jedynymi w parlamencie europejskim, które tak myślą – idą jednak o krok lub dwa dalej, tj. w kierunku narzucania tego, co można, a czego nie można jeść.
Wielu czytelników być może dojdzie do wniosku, że taki nakazowo-zakazowy model żywienia jest niemożliwy, że nie do zrealizowania. Szanowni Państwo. Żyjemy w czasach, w których wszystko jest możliwe, nawet realizacja najbardziej – ujmijmy to – kontorwersyjnego pomysłu, jeśli się go tylko podleje odpowiednio emocjonalnym sosem, doprawionym przez medialne „autorytety”. Zresztą wcale nie trzeba niczego zakazywać, czy nakazywać. Wystarczy odpowiednio „podkręcić” koszty hodowli drobiu czy wieprzowiny.
Czy zatem nasza narodowa zupa jest zagrożona? No cóż, jeśli zostanie „udowodnione”, że zagraża poważnie np. środowisku naturalnemu, jak twierdzi choćby europosłanka Spurek, to obawiam się, że prędzej czy później niedzielny rosół stanie się co najwyżej rosołem „od święta”. I to wielkiego.
Artur Marcisz