Za kulisami „Gwiazdki Serc”
O śpiewających politykach, ściągach w kapeluszu i VIP-ach z Kosmosu, a także o tym jak damską szpilkę rozciągnąć do rozmiaru 42 plus, a rosłego mężczyznę wcisnąć w strój baletnicy opowiadają Gabriela Kowalczyk, Stanisław Biel i Henryk Straszak – prekursorzy „Gwiazdki Serc” i członkowie byłego zarządu Raciborskiej Izby Gospodarczej. Barwnych opowieści zza kulis imprezy, którą zorganizowano w Raciborzu 19 razy, wysłuchała Katarzyna Gruchot.
– Kto wpadł na pomysł charytatywnego koncertu, którego dochód przeznaczano na pomoc dzieciom?
– Stanisław Biel: Koleżanka Janusza Glinki, Dorota Stasikowska-Woźniak, miała organizować taką imprezę w Katowicach i chciała zobaczyć jak jej to wyjdzie w Raciborzu. Przyszli z tym pomysłem do mnie, bo byłem wtedy prezesem RIG-u, a objąłem tę funkcję właśnie po Januszu Glince. Zaproponowali że Dorota Stasikowska zajmie się reżyserią i scenariuszem, oboje poprowadzą konferansjerkę, a my zorganizujemy miejsce, oprawę muzyczną i wykonawców.
– Łatwo było namówić poważnych przedsiębiorców, dyrektorów fabryk i banków oraz polityków do wyjścia na scenę i zaprezentowania swoich umiejętności?
– S. B.: To było w całym pomyśle najtrudniejsze. Pamiętam, że podczas pierwszej „Gwiazdki Serc” kosztowało mnie to sporo wysiłku. Nie wszystkich udało się namówić do występów. Koleżanka Gabrysi Ela Ceglarek, a na co dzień dyrektor Banku Spółdzielczego, która świetnie grała na trąbce, mówiła zawsze, że przekaże nam każdą darowiznę, byle nie musiała w tym brać udziału. Ludzie bali się sceny i tego jak zostaną odebrani przez innych, ale publiczność była ciekawa i wypełniła salę po brzegi. Premiera imprezy odbyła się 15 grudnia 2000 roku w Raciborskim Domu Kultury. Po latach mogę już przyznać, że bilety sprzedały się w ciągu jednego dnia, a potem dokładaliśmy krzesła w przejściach, co oczywiście było niezgodne z przepisami przeciwpożarowymi. Żartowaliśmy, że mamy zabezpieczenie w postaci Wiesława Szczygielskiego. Mam ogromną satysfakcję, że raciborska impreza tak wspaniale się rozwinęła, podczas gdy w Katowicach nie udało się niczego zorganizować.
– Jak przebiegały przygotowania?
– Gabriela Kowalczyk: Próby odbywały się u mnie w domu. Było tak gwarnie i wesoło, że Gamrotowie, którzy nigdy wcześniej tu nie byli, przyznali, że śpiewy i śmiechy zaprowadziły ich pod właściwy adres. Pamiętam, że Antek Kucznierz już na pierwszej próbie powiedział: drogie panie i drodzy panowie, teraz jesteśmy artystami, a artyści mówią do siebie po imieniu. A potem usiadł do pianina i na poczekaniu wymyślał aranżacje piosenek. Kilka dni przed finałem pierwszej „Gwiazdki” zachorowałam na anginę. Leżałam w łóżku i czułam, że muszę zrezygnować, ale moja mama nie chciała o tym słyszeć. Popatrzyła na mnie z wyrzutem i powiedziała: Gabrysia, ty się nie wygłupiaj, ty musisz iść! Doktor Krężlowa ratowała sytuację antybiotykami, a ja trzykrotnie gościłam na scenie.
– Henryk Straszak: Mnie utkwiła w pamięci próba generalna do pierwszej „Gwiazdki Serc”, która odbyła się w odpowiednich strojach i z pełną oprawą muzyczną. Ta impreza była najbardziej profesjonalna z wszystkich, bo trzymaliśmy się wyznaczonego scenariusza i udało się wszystko domknąć czasowo. Pilnowała tego Dorota Stasikowska-Woźniak, z którą nie było dyskusji. Najmilsze spotkania były jednak w domu Gabrysi. Bywało nas tam jednorazowo nawet kilkanaście osób, a próby często przedłużały się do późnych godzin wieczornych. Gabrysia zawsze dbała o to, by nikt nie był głodny czy spragniony.
– Każda z przygotowywanych przez RIG edycji miała jakiś temat wiodący. Czy któryś z nich utkwił Wam szczególnie w pamięci?
– S. B.: Wpadliśmy kiedyś na pomysł, by zaprezentować „Operetki i musicale”. Zaprosiliśmy wtedy do współpracy Jolantę Kremer z Operetki Śląskiej w Gliwicach, a Gabrysia Kowalczyk namówiła na występ swojego kolegę Jasia Migałę z Opery Krakowskiej, którego spotkała na zjeździe absolwentów Politechniki Krakowskiej. Największym odkryciem okazał się wtedy Andrzej Markowiak. Publiczność znała go już z pierwszej „Gwiazdki”, podczas której zaśpiewał z chórem Piotra Libery. Tym razem zaskoczył wszystkich arią z opery „Straszny Dwór”. Miał naprawdę świetny głos.
– H. S.: Druga edycja „Gwiazdki” przebiegała pod hasłem „Za mundurem panny sznurem”. Prezentowały się na niej wszystkie służby mundurowe, ale największy aplauz wzbudził występ listonosza Romana Romańczuka, który zaśpiewał piosenkę Skaldów „Medytacje wiejskiego listonosza”. Był ogromnie zestresowany, zaczął z impetem i nagle – stop. Gdzieś uleciał mu tekst. Zespół przestał grać, zrobiła się cisza, ale pan Roman – twardy gość – zaczął jeszcze raz od nowa. Pech chciał, że w tym samym miejscu zaciął się ponownie. Zapanowała konsternacja, po czym zaczął po raz trzeci i już bez żadnych niespodzianek dotarł do końca, dostając ogromne brawa od publiczności. W czasie przerwy w imprezie wyszedłem do holu i usłyszałem od widzów opinie, że numer z zapominaniem tekstu był najlepszy, choć publiczność i tak się na to nie dała nabrać.
– S. B.: Warto jeszcze dodać, że Roman Romańczuk został potem naczelnikiem poczty.
– W „Gwiazdce Serc” gościło sporo popularnych postaci z radia i telewizji. Jak udawało się je pozyskać do tego charytatywnego przedsięwzięcia?
– S. B.: Każde przygotowania do „Gwiazdki” zaczynaliśmy od tego kto kogo zna i kto może coś załatwić. To była zbiorowa praca. Andrzeja Bilińskiego ściągnął do Raciborza jego kolega ze szkoły i zespołu „Kosy” Zygmunt Zippel, z którym zaśpiewał w duecie „Córkę Grabarza”. Andrzej przyjeżdżał do nas przez wiele lat, bawiąc publiczność swoimi balladami, a ostatnio mogliśmy go oglądać w finale programu The Voice Senior. Do domu piłkarza Huberta Kostki jeździłem z zaproszeniem osobiście. Dzielił się potem z publicznością „Gwiazdki Serc” ciekawymi przygodami z boiska. Magdalena Wallach miała tak napięty grafik, że to my musieliśmy dostosować terminy do jej możliwości. Pomagał nam dużo Jarek Bucki z Raciborskiej Telewizji Kablowej, który pojechał do Warszawy, żeby nagrać dla nas Macieja Orłosia. Mieliśmy potem podczas imprezy połączenie „na żywo” z Teleexpresem, w którym prowadzący mówił o naszej imprezie.
– H.S.: Na jednej z „Gwiazdek” gościł Marek Niedźwiecki z Trójki, który zorganizował nam na scenie Listę Przebojów. Śpiewali je kolejni wykonawcy. Zaprosiliśmy też aktora Jarosława Boberka, kosmonautę Mirosława Hermaszewskiego, językoznawcę profesora Jana Miodka i Remigiusza Trawińskiego z piłkarkami Unii, które były wtedy mistrzyniami Polski. Zbyszek Foryś z zespołu „Lombard” zaśpiewał dla nas „Przeżyj to sam”.
– Na scenie co roku sporo się działo. A zdradzicie co było poza kulisami?
– H. S.: W czasie siódmej edycji imprezy nasza grupa „Los Izbos” miała wystąpić z piosenką zespołu „Filipinki”. Maria Kowalczyk uszyła nam na tę okazję sukieneczki w groszki, które po wielu przymiarkach leżały na nas jak ulał, ale problem był z dopasowaniem butów. Filipinki były cztery: Gabrysia Kowalczyk, Stasiu Biel, Janusz Szlapański i ja. Męska część zespołu wyruszyła do sklepu obuwniczego w poszukiwaniu szpilek w rozmiarze powyżej 42. Panie z obsługi starały się pomóc, ale ostatecznie buty trzeba było rozciągać, a Stasiu musiał je nawet przyciąć, żeby się jakoś zmieścić. Po występie uznaliśmy, że nigdy więcej takich wyzwań i szpilki zakończyły swój żywot w koszu.
– G. K.: Moja mama ogromnie angażowała się w „Gwiazdkę Serc” i uwielbiała szyć sceniczne stroje. Pamiętam jak pracowała nad tymi do „Jeziora Labędzi”. Mieli w nich wystąpić raciborscy przedsiębiorcy: Wojtek Ziajka, Janusz Glinka, Wiesiek Jacheć i Jacek Węglarz. Zanim zdecydowali się je założyć, musieli wypić sporo piwa na odwagę. Gdy przyszli po ich odbiór, dziewczyny z pracowni krawieckiej uparły się że ich nie wydadzą, jeśli choć jeden z nich go nie przymierzy. Trema była ogromna, ale Janusz Glinka stanął na wysokości zadania, czym rozbawił cały personel. Na kolejnej „Gwiazdce” panów było już siedmiu i tym razem mieli zatańczyć kankana. Mama kupiła specjalną maszynę do szycia, żeby oblamować nią sukienki. Ona naprawdę tym żyła.
– Czy wraz z „Gwiazdką Serc” narodziły się na scenie nowe gwiazdy?
– G. K.: Dla mnie takim odkryciem była Hania Klima. Drobniutka, cicha dziewczyna, która miała w sobie ogromne pokłady talentu. Pamiętam jak przyszedł kiedyś do mnie Piotr i zaproponował, byśmy ją włączyli w nasze przedsięwzięcie, bo choć jest farmaceutką to ma duszę artystki. Mąż poznał się na niej pierwszy, a potem inni usłyszeli jej piękny głos i przekonali się o zdolnościach aktorskich.
– S. B.: Hania i Piotr Klimowie to tylko jedno z małżeństw, które towarzyszyły naszej imprezie od lat. Byli jeszcze Ola i Staszek Gamrotowie, czy Kasia i Jurek Wiśniewscy. Każdy mógł na scenie RDK-u odkryć przed publicznością swój talent. Henryk Siedlaczek był doskonały w skeczach w gwarze śląskiej, Mirek Lenk i Adam Hajduk recytowali, Marek Labus prezentował swoje wiersze, Andrzej Markowiak i Grzegorz Utracki nieźle śpiewali. Pamiętam, że podczas swojego pierwszego występu Grzegorz Utracki był tak zestresowany, że w kapeluszu schował ściągę ze słowami „Bal wszystkich świętych”, który śpiewał na scenie. Piotrek Wieder i Tadek Kalwala zajmowali się scenariuszem i konferansjerką i wychodziło to im doskonale. Nie sposób o wszystkich powiedzieć, bo jedna edycja „Gwiazdki” miała nieraz 70 wykonawców.
– Przez wiele lat angażowaliście się w organizację „Gwiazdki”. Czym żyjecie teraz?
– G. K.: Wciąż prowadzę salon „Gabriela”, a w tym roku obchodzę 35-lecie działalności. Myślałam nawet o tym, by odpocząć, ale kiedy praca jest jednocześnie pasją, to trudno jest z niej zrezygnować. Jeśli będzie zdrowie i będą klienci to wszystko potoczy się dobrze.
– H. S.: Przez 25 lat prowadziłem Dombod-Bis, ale żadne z moich dzieci nie chciało przejąć tej działalności, więc wszystko sprzedałem i od dwóch lat jestem na emeryturze. Mam wreszcie czas na czytanie książek po rosyjsku i zajmowanie się ogrodem, który jest moim azylem.
– S. B.: Jestem emerytem, dziadkiem i pradziadkiem. Wstaję codziennie o 5.00 i razem z żoną ruszamy z kijkami do parku Roth, gdzie ćwiczymy na siłowni pod chmurką. O 6.00 zjadamy śniadanie, potem opiekujemy się najmłodszą wnuczką. Wciąż działam w klubie emerytów „Centrum”.