Grażyna Tabor: bo każdy ma jakieś szaleństwo w głowie
Prezentujemy fragment rozmowy Marka Kościółka (aktora i reżysera) z Grażyną Tabor – założycielką raciborskiej grupy teatralnej Tetraedr, obchodzącej w tym roku 30-lecie. Rozmowa otworzyła Ogólnopolski Festiwal Teatralny OFF-ka. Odbyła się 22 września w tzw. sali lustrzanej Raciborskiego Centrum Kultury.
– Ilekroć cię spotykałem Grażynko, zastanawiałem się, skąd masz tą swoją, wewnętrzną siłę? Nie da się powiedzieć, że ma ją każdy twórca. Jak cię obserwowałem, to się sam pytałem – kim dla nas jest Grażynka?
– Ta siła jest sumą wielu składowych. To taki mechanizm, jaki jest w środku. I on się rozkręca, choć nie da się nazwać. To jest radość i ciekawość życia. Dzieci mi mówią, że ja mam problem, bo ja się ciągle czymś zachwycam. A po co o tym mówić? A ja już tak mam, że mówię, że gdzieś jest cudownie, jakie piękne jest niebo. To jest taki wewnętrzny mechanizm poruszenia duszy. Coś nieopisanego, co sprawia, że człowiek żyje z tym żarem, choć znam takich, co się nim spaliło.
– Co zrobić, żeby jednak nie spaliło?
– Nie można tej energii roztrwonić, a trzeba ją zatrzymać w sobie i dać ją tam, gdzie występuje największa potrzeba.
– To miejsce, kiedyś RDK dziś RCK – tu się wszystko zaczęło. Sam mam z Raciborzem piękne wspomnienie, bo graliśmy tu pierwsze spektakle. Moje skojarzenia na Racibórz to oczywiście Grażynka, to Tetraedr. Czy to ma znaczenie, że akurat tutaj się spotykamy?
– Tu jest mi po prostu łatwiej. Ja kiedyś mieszkałam przy ul. Odrzańskiej. Stamtąd miałam 3 kroki do domu kultury. W papciach mogłam podejść, albo w dwóch różnych butach przyjść. To miejsce zostało oswojone, zaaranżowane przez nas po swojemu. Chcieliśmy tutaj napędzać się energią. Nie wiem, może synagoga byłaby wspanialsza? Ale jej nie było. Tworzyliśmy tu wielkie rzeczy, tu nasza drużyna była ważna.
Jestem jedynaczką i zawsze miałam pragnienie bycia z dzieciakami. Wynosiłam im cukierki w kieszeniach, a nawet w buzi. Tak przekupywałam i przekonywałam do siebie kolegów i koleżanki.
To miejsce jest niezwykłe, to miejsce mnie ukształtowało. To było jeszcze w Labiryncie.
– Czy możesz troszkę opowiedzieć o swojej rodzinie? O tych pierwszych latach twojego życia, które cię ukształtowały?
– Dzieckiem byłam zamyślonym. Byłam też dzieckiem kochanym, to było dzieciństwo noszenia mnie na rękach. Jako dzieci szukaliśmy inspiracji ze śpiewu trawy. Kreatywność była naszą naturalną umiejętnością i ja całe życie kombinowałam. To mi dawało siłę. W dzieciństwie wyjeżdżałam do Krosna na wakacje. Jechałam tam i tęskniłam za mamą. Cukierki do plecaka wsadzałam, teatr w stodole robiłam. Ogłaszaliśmy, że odbędzie się takie przedstawienie: przyjdźcie, przynieście mi coś fajnego. Miałam tam wolność. Babcia dawała mi pół litra mleka od krowy i obiad, a poza tym mogłam hulać po wsi. Wieczorami chodziłam do sąsiadów, bo oni pięknie śpiewali pod domem. Pierwszy adapter u babci pamiętam i pamiętam, jak z kuzynem siedzieliśmy schowani w szafie, bo baliśmy się Cyganów. Kuzyn był też moim pierwszym widzem. Dla niego ubierałam biżuterię cioci i śpiewałam. Moje dzieciństwo było też takie kantorowskie bardzo i to, co jest w moich spektaklach, ma mocne inspiracje z tamtego okresu mojego życia.
– Postrzegam cię Grażynko jako wolną twórczynię, dlatego pytam o twoje relacje z ludźmi, o spotkania, o inspiracje. Czy są takie, które zapamiętałaś?
– Kiedy zobaczyłam pierwszy spektakl Kantora, to od razu na jego punkcie oszalałam. O, jaki to jest teatr! On wtedy jeszcze nie był doceniany w Polsce, radził sobie we Francji dużo lepiej. Chcieli mu tam teatr zbudować. To właśnie mną tąpnęło, ten szalony Kantor. W Centrum Animacji Kultury był Robert Paluchowski, który mi pokazał, że można pójść w innym kierunku, a nie robić tego co wszyscy. Ja jestem tak pośrodku, nie z nurtem. Jak ktoś mówi mi, że coś jest inne – to ja mówię, że mnie to nie interesuje, a jak mówi, że modne – to tym bardziej tego nie chcę. Moje spektakle wzięły się z literatury. Schulz był największą inspiracją. Jaka tam jest skarbnica! Gombrowicz szalony, Grass – te grube niemieckie tomy. Jestem też dzieckiem szkoły muzycznej, ale tam słuchałam muzyki na smutno. Im smutniej, tym piękniej. Ostatnio urzekł mnie Gerald Toto – ma piękny głos, to interesujący twórca.
– Taka praca jak twoja, z młodymi ludźmi jest potrzebna i ważna. Bo to dostrzeganie ich potencjałów, wyciąganie i kreowanie. Dawanie siły młodym osobom. Czy tego w ogóle da się nauczyć? Ty pracujesz świetnie z młodymi. Przez Tetraedr przewinęło się przez 30 lat aż 300 osób. Jak sobie policzyć z iloma osobami ty się spotkałaś na krótko, jedna godzina może coś zmienić; widziałem jak pracujesz – to jest niebywałe;
– Mnie interesuje proces rozwoju, jaki zachodzi w młodych ludziach. Ja mam taki rentgen w głowie i tak sobie ludzi potrafię poczuć. Bo każdy ma inne szaleństwo w głowie. Trzeba go tylko rozwibrować, a te szajby wyjdą. Lubię pracować z energią ludzi, których dostaję, a scena mi to ułatwia. Przez tyle lat praktyki ja już mam narzędzia do tego. Przyznam, że najtrudniej było mi pracować z ludźmi z korporacji. Miałam z nimi zrobić spektakl. Niektórzy byli chętni, ale tak korporacyjnie, zadaniowo. A niektórzy od razu mówili: ja w to nie wchodzę. A musiałam ich uruchomić. Młodzi są otwarci, oni chłoną jak gąbka i każdy ma coś fajnego w sobie. Mnie interesuje bardziej to, co jest mniej ładne w człowieku, takie krzywe. Dzieci często mi mówią: mamo nie gap się na ludzi, a ja sobie na nich patrzę.
– Marek Rapnicki z sali: Jak mówimy o młodych, to trzeba powiedzieć o Agnieszce Rajdzie. Według mnie to jest największe osiągnięcie Tetraedru ostatnich lat. Toczy się właśnie jej wschodząca kariera. To jest właśnie dowód na to, jak ty potrafisz dzieci zamieniać w brylanty. Przychodzą do ciebie dzieci z ósmej klasy, z pierwszej licealnej. Co oni zrozumieją z tej wielkiej literatury? A ty ich zaprzęgasz do rydwanu pod nazwą Gombrowicz. I to ich rozwija.
– Ja mam niewiele wspólnego, z tym że Agnieszka Rajda jest tak dziko zdolna. Ona się z tym urodziła. Agnieszka jest kobietą renesansu. Ona byłaby świetną malarką, a pewnie byłaby też wybitną lekkoatletką. (tu z sali padł komentarz A. Rajdy: gdybym jako 8-latka nie przyszła na pierwszą próbę do Tetraedru).
– Można tak wymieniać, kto poszedł z Tetraedru w stronę artystyczną, ale w tej pracy chodzi przede wszystkim o rozwój kreatywności. Bo przychodzi do ciebie ktoś taki zamknięty, a potem zaczyna dostrzegać życie, współtworzy grupę, ma tę przynależność i dajesz człowieka do życia. Bo on będzie aktywny w życiu. Ty Grażynko, ty produkujesz aktywnych ludzi, którzy będą pracować na rzecz społeczności. To jest istota twojej pracy. A co się dzieje, jak to się kończy? Kiedy grupa wychodzi w świat i tych ludzi u ciebie już nie ma?
– Przeżywam wtedy czas żałoby. Bywało tak, że na zakładkę u mnie zostawali – część odchodziła, część była nowa. Ja sobie myślałam, że właśnie ma być. I wszyscy mnie podziwiali. A skąd ty ich masz tylu, pytali. Takich 10 chłopaków fajnych. Największy smutek przeżyłam po rozstaniu z ostatnią grupą. Oni naraz poszli na studia, bo są z jednego rocznika i wtedy postanowiłam założyć grupę najmłodszą. I wtedy Agnieszka Rajda przyszła. To była grupa zdolnych ludzi. Na strychu się spotykaliśmy, to były takie tajne komplety domowe. Niespiesznie powstał cudowny spektakl. Ach, byli tacy cudowni.
– Wiesz, że ty byłaś, jesteś po to, żeby na moment spotkać się z tymi ludźmi i ich dalej puścić? Odwrócić się i tworzyć od początku. Bo to jest bezcenne, to co ty robisz z ludźmi. Czy tęsknisz za jakimś konkretnym spektaklem? Jest coś, co chciałabyś przeżyć jeszcze raz?
– Ja tęsknię za momentami, które pochodzą z różnych spektakli. Nawet spotkałam się z takim pomysłem podopiecznych, żeby połączyć kilka spektakli naraz, z ich najlepszymi momentami w jedno przedstawienie. W Gombrowiczu mam takie momenty, w „Blaszanym bębenku”, za „Ulicą Szewską” tęsknię i za „Balladą o róży” śmieszną. I zastanawiam się, czy to miało w ogóle jakieś wartości artystyczne? Sami się tym świetnie bawiliśmy. Zagubiliśmy się w radości tego tworzenia, ale wszystko było jak najbardziej w porządku. Do tego z własnym dzieckiem przyszło mi pracować. Oj, miałyśmy tarcia, ale nie żałuję niczego. Będziemy miały o czym kiedyś rozmawiać.
– Ja zawsze czułem magnetyzm na twoich spektaklach. Bo reżyserii nie da się nauczyć, to się albo ma, albo nie. To jest intuicja do ludzi i zdarzeń. Ty to masz.
– Zawsze zazdrościłam tym, co potrafią zrobić kilka spektakli naraz. W ciągu roku mają ich po kilka w różnych ośrodkach. Tymczasem ja tylko w jednym projekcie, w danym momencie potrafię się zanurzyć. I tak zrobiłam ich w tym 30-leciu chyba ze 30.
Opracował Mariusz Weidner