Świeże spojrzenie, acz już bez pierwotnego hurraoptymizmu
„Tomek, nie jesteś już młodym księdzem!” – usłyszałem siedem lat temu, zaskoczony, że nie dostałem zaproszenia na skupienie dla młodych księży, czyli dla mających do pięciu lat kapłaństwa. Drugim momentem konfrontacji z własnym stażem było poznanie daty urodzenia najmłodszych uczonych przeze mnie kleryków: gdy wstępowałem do seminarium, jeszcze się nie urodzili. Pomimo to mam wrażenie, że udaje mi się w moim podejściu do Kościoła zachować w miarę świeże spojrzenie – „nadziejonośne”, cytując redaktora cyklu, acz już bez pierwotnego hurraoptymizmu.
Kościół, który mnie zrodził
Nie będzie to oryginalne stwierdzenie, że gdy byłem dzieckiem, słowo „kościół” łączyłem wyłącznie z budynkiem. I to przede wszystkim ceglanym, gotyckim, sąsiadującym z podwórkiem mojej babci. Bo mój parafialny kościół to był wielki plac budowy na łódzkim osiedlu i nie do końca rozumiałem, dlaczego mówiło się w domu „Idziemy do kościoła”, skoro szliśmy do kaplicy. Tak księża z parafii i siostry katechetki określali ten tymczasowy budynek mojej pierwszej komunii, coniedzielnych mszy, pierwszopiątkowej spowiedzi, bierzmowania, gdzie była twarda posadzka i ławki bez oparcia – chyba, że siedziało się pod ścianą. A kościół u babci był inny: przede wszystkim wydawał mi się olbrzymi – z filarami, zza których nie było widać księdza. Miał stosunkowo mało ławek (trzeba było przyjść kilkanaście minut przed mszą niedzielną, aby usiąść w miejscu z widokiem na ołtarz – można było wtedy włączyć się w recital pieśni religijnych zacnej pani Kazimiery i jej koleżanek). Przy ławkach stały chorągwie zawinięte w prześcieradłowe pokrowce, pokazujące swoje barwy w sezonie procesyjnym. Pachniał starym kościołem – trochę wilgocią, trochę kadzidłem i nie wiadomo, czym jeszcze. Było w nim zimno niezależnie od pory roku, stąd w rodzinie hasło „Ubrać się do kościoła” oznaczało nie tyle ubrać się elegancko, co ubrać się ciepło – w wiele warstw.
Katechetyczne odnoszenie słowa „kościół” do wspólnoty zupełnie mnie nie przekonywało na etapie edukacji szkoły podstawowej. Zaciemniało więcej niż wyjaśniało. Nawet dziwiło mnie, dlaczego czasem słyszałem: „Kościół powiedział”, „zdaniem Kościoła”. Wreszcie zrozumiałem, że dotyczy się to biskupów i księży.
Soborowe określenie Kościoła jako „sakramentu, czyli znaku i narzędzia wewnętrznego zjednoczenia z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego”, dotarło do mnie podczas lekcji religii w szkole średniej. Tajemnicza formuła, za której poprawne wyrecytowanie dostawało się szóstkę, była dla początkującego intelektualisty zachętą do sprawdzenia, czy to tak jest. I to było odkrycie, że z Bogiem faktycznie można się spotkać, że nie jest obojętny na moje modlitwy i moje chodzenie do kościoła. Co więcej, to był czas odkrywania wspólnej codziennej modlitwy z rówieśnikami na długiej przerwie (nie chodziłem do katolickiego liceum), wspólnej zabawy i zaangażowania w rekolekcje. Także w liturgiczną służbę ołtarza – to była ekspresowa kariera: od kandydata przez ministranta, lektora do wiceprezesa w rok! Pamiętam cały ten okres jako czas przede wszystkim osobistego poznawania Jezusa i sposobów jego obecności w moim życiu i w życiu innych.
Kościół, jakiego doświadczam
Jednym słowem: różnorodny. I bardzo trudno mi empirycznie ogarnąć soborowe określenie: „znak jedności”. Doświadczam raczej podziałów na różnych płaszczyznach: duchowni ‘versus’ świeccy, tradycjonaliści ‘versus’ progresiści, zwolennicy mojego aktualnego arcybiskupa ‘versus’ zwolennicy poprzedniego – czy nawet: katolicy ‘versus’ katoliczki... A z drugiej strony brałem udział w budujących spotkaniach synodalnych online (tych „zarządzonych” przez Papieża Franciszka), w których słuchali się w klimacie zrozumienia ludzie wszystkich stanów, reprezentujący nawet skrajne spojrzenia na Kościół. To były ważne spotkania, bo mnie też pokazały, z kim mi „po drodze”, kto budzi moją większą sympatię i że przyjęcie Innego wymaga wysiłku, ale daje doświadczenie Ducha, który porusza nie tylko do mnie podobnych. Zauważyłem, że mnie samemu łatwiej się „spolaryzować” niż być dostępnym dla wszystkich.
Spotykam też Kościół-ludzi, którzy chcą więcej – jeżdżą na rekolekcje zamknięte, poszukują kierownictwa czy towarzyszenia duchowego, pogłębiają swoją modlitwę, angażują się w apostolstwo lub po prostu chcą na serio żyć Słowem Bożym na co dzień. Ale również służę ludziom, którzy nie mają takich oczekiwań: liczą na przyzwoite warunki do modlitwy, dobre słowo podczas liturgii i dostęp do sakramentów. Aby po prostu, wychodząc z kościoła, nawet tylko od święta, nie czuć irytacji, znudzenia czy zmęczenia prowadzącego bezpośrednio do rezygnacji ze wszystkiego, co kościelne, aż do najbliższej okazji.
Jestem także wśród ludzi, którzy nie chcą mieć z Kościołem nic wspólnego. Nie potępiam ich, staram się zrozumieć, jeśli dają mi dostęp do swojej motywacji, a jeśli nie – nie nalegam. Dla nich czasem inne kwestie stają się priorytetowe. Niejednokrotnie mam wrażenie, że brak identyfikowania się przez nich z Kościołem takim, jak go doświadczyli i odbierają, jest uczciwe. Jest mi przykro, że nie poznali innego i złoszczę się na tych, którzy nie tylko obrzydzili im Kościół, ale też zniechęcili do dalszych poszukiwań duchowych w chrześcijaństwie.
Chcę też wspomnieć o doświadczeniu spotkań z ludźmi skrzywdzonymi w Kościele – przez duchownych, surowe struktury czy bezduszne zasady. Budzi mój duży szacunek i podziw ich zmaganie się, poszukiwanie duchowości pomimo traumy i czasami pomimo przysłowiowego odbijania się od ściany.
Kościół, o jakim marzę
Marzę o Kościele wiarygodnym – przekładającym Ewangelię na codzienność. Ukazującym miłosierne oblicze Ojca, Jezusa, który umarł, zmartwychwstał i żyje, życie w Duchu Świętym owocujące miłością, radością, pokojem, cierpliwością, uprzejmością, dobrocią, wiernością, łagodnością i opanowaniem. Takim, który jest przejrzysty w swoich działaniach, przyznający się do błędów i starający się je naprawić. Który szanuje różnorodność. Potrafi odróżnić kwestie pierwszoplanowe od drugorzędnych i nie toczyć wojen o sprawy trzeciorzędne. Marzę o Kościele jasno i wyraźnie pokazującym, że „gdzie miłość wzajemna i dobroć, tam mieszka Bóg”.
Powyższy akapit brzmi niemal jak manifest. Patrząc na aktualny obraz Kościoła przedstawiany w mediach, ten manifest wydaje się niemożliwy. Ale miałem opisać marzenia, a nie prognozę. A osobiste doświadczenie pokazuje, że Kościół się zmienia, także w wymarzonym przeze mnie kierunku.
Ks. Łukasz Libowski
Tomek Liszewski jest księdzem łódzkim. Doktorat z psychologii zrobił na KUL-u, gdzie się też poznaliśmy – to już dobrych kilka lat temu. Ciągle pamiętam pokój Tomka, do którego lubiłem zachodzić na poranne szybkie kawy: był taki wesoły, pogodny – dużo w nim było pomarańczowych dodatków, a na ławie leżał bieżnik z łowickim wzorem. Teraz mieszka Tomasz pod Łodzią, w Ognisku Miłości w Olszy. Duszpasterzuje, wykłada, przyjmuje jako psychoterapeuta. Podziwiam go, bo na wielu odcinkach swojej aktywności zajmuje się tym, co trudne, a nawet bardzo trudne; poza tym, o czym już wspomniałem, jest Tomasz w archidiecezji łódzkiej duszpasterzem ofiar wykorzystania seksualnego i ich rodzin. To od Tomka – muszą Państwo wiedzieć – dowiedziałem się o uroczych książkach „Niedźwiodek Puch” i „Mały Princ”.