Profesor Grabowski zasługuje na pamięć raciborzan
Autor wspomnień o Józefie Grabowskim – Andrzej Markowski-Wedelstett w rozmowie z Katarzyną Gruchot.
– Czuje się pan raciborzaninem?
– Racibórz już na zawsze pozostanie moją małą ojczyzną, bo choć urodziłem się w Częstochowie, to właśnie w Raciborzu spędziłem swoje dzieciństwo i lata młodości. Trafiłem do niego wraz z rodzicami w 1947 roku. Przeprowadziliśmy się ze Strzybnika, gdzie mój ojciec miał posadę w majątku ziemskim, przekwalifikowanym potem w PGR i zamieszkaliśmy przy ulicy Stalina, czyli dzisiejszej ul. Wojska Polskiego. My mieszkaliśmy pod jedynką a rodzina Adeli Szajowskiej (późniejszej nauczycielki i żony Alfreda Nowaka) pod czwórką. Byliśmy sąsiadami a później chodziliśmy do tej samej klasy szkoły średniej. W 1947 roku rozpocząłem naukę w Męskiej Szkole Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego, której dyrektorem był Józef Grabowski. W pewnym sensie wróciłem z rodzicami do ziemi rodzinnych korzeni, bo rodzina mojej babci, która przyszła na świat w 1869 roku, pochodziła z okolic Ostrawy. Pamiętam jej odwiedziny u nas, jeszcze w Strzybniku. Odnajdywała dawnych znajomych pamiętających jeszcze XIX wiek, schyłek państwa pruskiego. Racibórz to takie miejsce, do którego często wracałem, ale w którym nie potrafiłbym już mieszkać, bo zbyt cenię sobie anonimowość.
– Jaki był Racibórz w czasach pana młodości?
– Była „Tęczowa” i kino „Bałtyk”, ale ja spędzałem wolny czas przy fortepianie w domu kultury na Chopina, albo w „Strzesze”, gdzie zrobiłem kiedyś spektakl „Pożegnanie jesieni”. Racibórz był wtedy miastem nieciekawym pod względem kulturalno-rozrywkowym, ale za to w „Szóstce”, czyli Szkole Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącym nr 6 przy Dworskiej, którą kierowała Irena Ścibor-Rylska, zawsze dużo się działo. Przeszedłem tam z „Dziewiątki” właśnie ze względu na dyrektorkę, która pozwalała, bym jednocześnie chodząc do liceum miała studiować w Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach. Jej bardzo zależało na tym, by młodzież miała dostęp do kultury. Za jej czasów w szkole gościły takie sławy jak solistka Opery Śląskiej Krystyna Szostek-Radkowa, czy aktorka i recytatorka Kazimiera Rychterówna. Szkolny program kulturalny dla szkół średnich organizowany przez Społeczną Organizację Imprez Artystycznych „ARTOS” w woj. śląskim prowadził znakomity krytyk muzyczny Polskiego Radia w Katowicach Andrzej Schmidt. Przez rok chodziłem do jednej klasy z późniejszym piłkarzem i gwiazdą Górnika Zabrze Hubertem Kostką, a moimi szkolnymi koleżankami były Ewa Buzek – córka doktora Józefa Buzka i Małgorzata Rother-Burek. Z kolei Zbyszka Ciszka, późniejszego lekarza, poznałem na działkach, gdzie spędzaliśmy czas z rodzicami. Program nauki w szkole mnie nie porywał, ale byłem bardzo dobry z języka polskiego. Z tego przedmiotu byłem na maturze zwolniony z egzaminu ustnego. Wolałem jednak poświęcać czas muzyce, tym bardziej, że już w czasach szkoły średniej byłem studentem wyższej uczelni, a szykowanie się do profesjonalnego uprawiania zawodu pianisty wymagało bardzo dużo czasu. Pewnie dlatego nie udało mi się za pierwszym podejściem zdać matury. Razem z Ireną Ścibor-Rylską wróciłem do „Dziewiątki”, gdzie ona została dyrektorką, a ja zostałem maturzystą. Niestety, dyplomu w szkole muzycznej nie dostałem, bo po wypadku w 1961 roku moja kariera legła w gruzach.
– Jaki miał pan pomysł na przyszłość?
– Profesor Pająk z „Dziewiątki” polecił mnie do pracy w Instytucie Kultury Polskiej w Budapeszcie. W 1962 roku wyjechałem na Węgry, gdzie przez 9 miesięcy byłem instruktorem. Zostałbym tam dłużej, bo zamierzałem studiować hungarystykę, ale uświadomiono mi, że nie odbyłem służby wojskowej i muszę wracać do kraju. Trafiłem do wojsk artylerii przeciwlotniczej do Wrocławia, gdzie spędziłem 1,5 roku. Potem ożeniłem się i wyjechałem do Warszawy, gdzie mieszkała rodzina mojej żony. Pracowałem jako kierownik działu klubów i pracowni „Energetyka”, byłem grafikiem w propagandzie, „Muratorze” i przemyśle. Projektowałem np. wizualizacje przedmiotów i urządzeń technicznych, stoiska targowe, wnętrza biurowe, fabryczne… Obecnie jestem związany portalem internetowym studioopinii.pl. Od ponad sześćdziesięciu lat mieszkam w Warszawie, choć nigdy nie lubiłem i nadal nie lubię tego miasta.
– Skąd wziął się pomysł na książkę o Józefie Grabowskim?
– Miałem dług w stosunku do profesora Grabowskiego i czułem, że powinienem się jakoś zrehabilitować. W „Szóstce”, gdzie uczył mnie historii, razem z kolegą zrobiliśmy mu szczeniacki kawał, wtedy wydawało nam się to zabawne, ale bardzo szybko dotarło do mnie, że było nie na miejscu. Szczególnie wobec niego. Bo profesor Grabowski był człowiekiem wielkiej kultury, a jednocześnie kimś bardzo skromnym. Do końca życia zachował doskonałą pamięć. Mógł recytować z głowy długie rozdziały prozy, poezji, od twórców starożytnych po dzieła współczesne i to w wielu językach, którymi świetnie władał. Potrafił również zachwycająco opowiadać. Gdyby pisał w sposób, w jaki umiał opowiadać, byłby zapewne jednym z najpoczytniejszych pisarzy, czy publicystów. Był nie tylko znaczącą postacią dla Raciborza. Poprzednie lata jego życia, czasy przedwojenne, okres okupacji niemieckiej, zapisał go także w annałach ogólnopolskich, naukowych, kulturalnych, patriotycznych.
– Ile czasu zajęło panu zgromadzenie tak bogatego materiału?
– Już w latach 80. postanowiłem poszukać o nim jakichś informacji. Trafiłem do Archiwum Państwowego w Warszawie, gdzie znalazłem wiele dokumentów. Miałem kontakt z żoną Kasprowicza – Marią i często byłem gościem „Harendy”, do której przyjeżdżali też kiedyś Grabowscy. Odnalazłem ich przybranego syna, który mieszkał w Bytomiu i trzy przedwojenne uczennice Grabowskiego. Rozmawiałem z profesorem Suchodolskim, który uczył w tej samej szkole co Grabowski i profesorem Stanisławem Lorentzem, dyrektorem Muzeum Narodowego w Warszawie. Miałem szczęście, że wiele szczegółów ze swojej pracy w „Dziewiątce” pamiętał jego współpracownik, profesor Stanisław Mleczko. Przy okazji odkryłem, że to właśnie Józef Grabowski i jego żona Kazimiera byli w Moskwie nauczycielami Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Gromadzenie i spisywanie wspomnień o profesorze zajęło mi około 25 lat.
– Czy te wspomnienia wystarczyły, by przywrócić pamięć o profesorze?
– Przez lata próbowałem zainteresować postacią Józefa Grabowskiego dawnych dyrektorów szkół, w jakich uczył, władze miasta i Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Raciborskiej. Prezydent Mirosław Lenk wysłał uprzejmą odpowiedź na mój list i zasugerował, by wystąpiła do niego z wnioskiem jakaś instytucja. TMZR zorganizowało spotkanie z wnukiem mojego bohatera. O tym spotkaniu powiedział mi mój przyjaciel Józef Oleszek. I na tym koniec sprawy. A Józef Grabowski zasługuje na gremialne, pełne, stałe przypomnienie w Raciborzu, np. otrzymanie patronatu jakiejś szkoły (już po jego śmierci, z jego inicjatywy – jako radnego – powstawały w tym mieście nowe szkoły), nazwy ulicy, wmurowania tablicy pamiątkowej na domu, w jakim mieszkał, czy choćby nadania mu pośmiertnego honorowego obywatelstwa Raciborza. Mam nadzieję, że kiedyś to w końcu nastąpi.