Grabowski vs Kasprowicz, czyli turniej z procentami cz. 9
Do grona najbliższych przyjaciół Grabowskich dołączył Emil Zegadłowicz i Jan Kasprowicz. Szczególnie ta druga znajomość była wyjątkowa. Dzieliła ich trzydziestoletnia przestrzeń czasowa. Od spotkania – na początku lat dwudziestych – znaleźli jednak nie tylko jeden, ale wiele wspólnych języków.
Właściwie ich pierwsze kontakty datowały się jeszcze sprzed pierwszej wojny, w latach 1905 – 1913, w Krakowie, w domu Estreicherów. Ale wtedy nie zwracali się do siebie po imieniu. Po powrocie z Moskwy do Polski, drugie lub trzecie wakacje Grabowscy spędzali w Tatrach. I wtedy to właśnie znajomość Józefa ze starszym od niego o trzydzieści lat Kasprowiczem, najprościej określając, wybuchła.
Niestety, trzecia żona Kasprowicza – Maria zwana Marusią, najwspanialsza muza i towarzyszka ostatnich jego lat, przemiła i jakże wszystkim życzliwa, była trochę jak Władysław Mickiewicz w stosunku do swojego wielkiego ojca. Nie tylko zbudowała, jak nikt, zmarłemu mężowi solidny pomnik pamięci, ale i zbrązowiła człowieka z krwi i kości, a Kasprowicz był monumentem z soli i gleby, jak mało który spośród innych artystów. Był to bowiem człowiek nie tylko obdarzony talentami, ale kochający życie w każdym jego przejawie, brał z tego życia wszystko, co przystoi i co nie uchodzi wielkiemu, uznanemu twórcy i szanowanemu profesorowi Uniwersytetu Lwowskiego. Kochał kobiety, mocne słowa, lubił być rwany przez ludzkie ułomności, był kwintesencją bujnej, chłopskiej natury, jak się to mówi „do wybitki i wypitki”.
Piszący te słowa, czterdzieści lat temu rozmawiał ze starymi góralami z Poronina i Harendy, pamiętającymi „Kaspra”. Jakże inny był Kasprowicz w ich opowieściach w porównaniu z tym obrazem, jaki znamy z historii literatury, czy ze wspomnień jego trzeciej żony. To był żywioł, ogień gwałtownie wchłaniający wszystkich wokół siebie.
Stary góral, z przeciwka domu Kasprowiczów na Harendzie, z drugiej strony potoku, opowiadał w 1959 roku: „Pamiętam tego łysego w okularach. Przyjeżdżał czasem sam, czasem z żoną z Warszawy. Pamiętam ich dobrze, bo żona łysego kiedyś leczyła syna sąsiadów. A i z gazdą i z młodą panią zza potoku do nas zachodzili”. Ten „łysy w okularach” to Grabowski, „młoda pani” to Marusia, a „gazda” nie kto inny, tylko Kasprowicz. „Panie, co to za kompania była... I ciągle się spierali, i godzili, godzinami gadali, siedzieli na werandzie i gadali, gadali i pili, gazda z łysym. Jak się Kasprowicze przeprowadzili z Poronina, młoda pani ręce załamywała. Nie lubiła tego łysego, oj nie lubiła. Ona uważała tylko tych gości, co się grzecznie zachowywali i z butelki nie pociągali. A jak tacy grzeczni goście przyjeżdżali, to gazda często się od nich odsuwał, samotnie chodził nad brzegiem potoku i dumał. Wielki to był pan, mądry, wypić lubił, górale bardzo go słuchali, profesorem we Lwowie na wyższych szkołach był, książki pisał i gazdą był. Ale jak ten łysy przyjeżdżał, to nawet wtedy, jak już chodzić nie mógł, bo choroba zupełnie go zmogła, słychać było zza potoku jak się cieszył, hej, jak się cieszył”.
Kasprowicz znalazł w Grabowskim tęgiego kompana i do konwersacji i do gorzałki. Jeszcze w Poroninie, w wynajmowanym przez poetę mieszkaniu, kiedy nic nie zapowiadało niedalekiej, śmiertelnej niemocy poety, kiedy „Kasper” ciągle tryskał nie często wtedy spotykaną u mężczyzn tak widoczną tężyzną fizyczną, wzięli udział w ciekawym turnieju pamięci. Jego Reguły określił sam Kasprowicz: kto wypije więcej wódki, jednocześnie recytując z pamięci, na zmianę, raz Janek, raz Józek, teksty dowolnej prozy lub poezji.
Najpierw był Mickiewicz. Mickiewicza było bardzo dużo, nie kończyły się strofy jego poezji. Potem przerzucili się na Wyspiańskiego. Najpierw wspominali swojego wspólnego znajomego, analizowali jego twórczość. Potem były kwadranse prowadzonych dialogów z „Wesela” i „Nocy listopadowej”. Był Tetmajer, Asnyk, Syrokomla... Aż nagle Grabowski „tknął”, podparłszy się kolejną zawartością szklanki, prolog „Agamemnona” Eschylosa i to po grecku. Kasprowicz nie pozostał w tyle: Goethe po niemiecku. To Józek Schillera, też po niemiecku – z austriackim, nieco śpiewnym akcentem. To Janek, groźnie błyskając, spod krzaczastych brwi, „Pieśń o Rollandzie” po francusku. To Józek, również po francusku, jakąś prozę z „Komedii ludzkiej” Balzaca. To Kasprowicz Strindberga po norwesku... To Grabowski Szekspira po angielsku... Słoneczko pogodnego dnia schyliło się doszczętnie za zielone góry, krowy – chudziny tu i ówdzie do zagród wróciły, gorzałki ubywało w litrowych butelkach, kiełbasa się kończyła, ale słowa płynęły, płynęły, zdawać się mogło, że nie będzie ich końca. Po włosku, po łacinie, po rosyjsku, po „góralsku”…
Była kolej Józka, mówił jakiś wiersz, po polsku, wolno, dźwięcznie, umiejętnie modulując swoim barytonem, rytmicznie... Janek, marszcząc mocno swoje wspaniałe guzy nad oczami, nad czymś usilnie myśląc, wpijał jadowite spojrzenie w usta przeciwnika. – Józek! – zawołał przerywając nagle przeciwnikowi jego recytację – Co to jest? Co to za wiersz? Kto napisał ten sentymentalny utworek? Grabowski zamilkł. Wspominając, powiedział, że to pytanie Kasprowicza „zamurowało” go. Ale – odzyskując po chwili zaskoczenia tzw. rezonans, konstatując niespodziewane zwycięstwo w „turnieju” odpowiedział bardzo szczerze : A to twój wiersz, Janku. I podkreślił dobitnie wskazując przeciwnika palcem: Twój! Był to fragment jednego z „Hymnów” poety. Grabowski tę recytację rozpoczął nie od początku, a gdzieś od środka wiersza. Może dlatego Kasprowicz się „zabałamucił”? Usłyszawszy odpowiedź, poeta chwilę stał pochylony nad stołem, milcząc, rysy twarzy mu się ściągały, powieki się rozszerzyły pokazując nadmiernie już przekrwione białka oczu i... nagle padł, po prostu padł, osuwając się dość gwałtownie pod stół. Niemal natychmiast poszedł w jego ślady i Grabowski. Marusia, na szczęście, wtedy ich w takim pohańbieniu nie zastała. Ale innymi razy? Organicznie nie znosiła Grabowskiego w pobliżu męża. Był dla niej „złym duchem” Janka, przez alkohol, którego obaj nie lubili wylewać za kołnierz.
Ta opowieść nie ma na celu bycia przyczynkiem wykazania jakichś złych skłonności Grabowskiego. Owszem, w miłym towarzystwie nie stronił od alkoholu, ale zgodnie z porzekadłem, które wygłaszał po łacinie: „alkohol najlepiej pije się z... rozsądkiem” w tym względzie zawsze prowadził życie przykładne, choć jednak wesołe. Jak wspominał, to wydarzenie w Poroninie, było jego największym „wyskokiem alkoholowym” w życiu. Ale w takim towarzystwie...
Maria Kasprowiczowa, na wielokrotne zagabywania piszącego te słowa, nigdy nie podejmowała szerzej, szczegółowiej tematu „Józef Grabowski”. Zaledwie lakonicznie potwierdzała tę zażyłość męża. Bardziej natomiast podobał się warszawski nauczyciel również mieszkającej na Harendzie, starszej siostrze Marusi, Annie. To ona pamiętała w 1959 roku, że gdy Grabowski, na początku lat dwudziestych XX wieku przyjechał do nich pierwszy raz do Poronina, przywiózł wtedy pozdrowienia od... Lenina.
Józef Grabowski – doktor filozofii, filolog klasyczny, znawca kultury łacińskiej, historyk, publicysta, społecznik, przyjaciel polityków, naukowców, artystów i raciborskiej młodzieży. Dyrektor Męskiej Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego nr 9 im. Jana Kasprowicza. Sylwetkę profesora przybliża nam jego uczeń – Andrzej Markowski-Wedelstett.