Krzysztof Jeremicz z Raciborza ukończył już pięć z sześciu najważniejszych maratonów na świecie. Teraz biegł w Londynie
23 kwietnia raciborzanin pobiegł w Maratonie Londyńskim (oficjalna nazwa to TCS London Marathon). To kolejny (dokładnie piąty) bieg zaliczany do cyklu Abbott World Marathon Majors, obejmujący sześć najważniejszych światowych maratonów, które udało się ukończyć Jeremiczowi. Oto jak wspomina swój wyczyn.
Dostać się na maraton do Londynu nie jest tak prosto. Najtańszym sposobem jest dostanie się tam poprzez losowanie. W praktyce graniczy to z cudem. Znam osoby, które kilkukrotnie bez powodzenia próbowały „wylosować” się na Maraton Londyński, choć statystycznie za którymś razem którejś z tych osób powinno się udać. W moim przypadku niestety przegapiłem termin zapisów na loterię. Termin ten jest bardzo krótki (kilka dni) i akurat trafił podczas mojego pobytu w Chicago.
Czego się nie robi dla pasji?
Na moje szczęście okazało się, że będę miał jeszcze jedną szansę. Abbott World Marathon Majors, który zarządza cyklem sześciu najważniejszych światowych maratonów uruchomił w 2023 dodatkowy program, w którym można zdobyć miejsca startowe we wszystkich sześciu maratonach. Aby mieć taką szansę, należało zarejestrować się na stronie AbbottWMM.com i ukończyć kilka maratonów z cyklu. W przypadku Londynu wymagane było ukończenie minimum trzech maratonów z cyklu. Do losowania przeznaczono 500 miejsc. Okazało się, że szczęście mi sprzyjało i w połowie grudnia 2022 roku otrzymałem informację, że zostałem zakwalifikowany do udziału w Maratonie Londyńskim, co było dla mnie fantastyczną wiadomością. Jak się później okazało, organizatorzy niestety postanowili wykorzystać sytuację i zamiast jak się spodziewałem opłaty, którą płacili biegacze spoza Wielkiej Brytanii w tradycyjnej loterii, czyli 120 funtów + 26 funtów z tytułu śladu węglowego, naliczyli mi opłatę 2,5 razy większą, czyli 300 funtów + 26 funtów z tytułu śladu węglowego, czyli łącznie 326 funtów, co szczególnie wobec opłaty, którą wnosili biegacze z Wielkiej Brytanii, czyli 49 funtów wydaje się dużą niesprawiedliwością.
Cztery dni na Wyspach
Przygotowania do startu w Londynie nie były idealne. Często odczuwałem osłabienie, które zaburzało mi częstotliwość i intensywność treningów. Czas do wyjazdu minął jednak szybko i przyszło pakować plecak i lecieć do Londynu.
Do Londynu poleciałem w piątek 21 kwietnia z samego rana. Z uwagi na wczesną godzinę lotu (6 rano) i konieczność wyjazdu na lotnisko do Katowic, w zasadzie noc można uznać za nieprzespaną. W Londynie czekało jednak sporo atrakcji, bo to miasto bardzo klimatyczne i przyjazne dla podróżnych. Miejsc wartych zobaczenia jest tam co niemiara. Na Londyn przeznaczyłem łącznie 4 dni, z czego w dużej mierze 2 zajęły mi sprawy związane z maratonem.
Pierwszego dnia po przylocie i zakwaterowaniu udałem się do hali ExCel London po odbiór pakietu startowego, który Ukazał się bardzo ubogi, szczególnie w stosunku do kwoty wpisowego. Obejmował worek i naklejkę na depozyt oraz numer startowy. Stoiska wystawowe też nie zrobiły na mnie jakiegoś specjalnie wielkiego wrażenia, choć łącznie w hali spędziłem kilka godzin. Lubię chłonąć atmosferę, która towarzyszy tego typu miejscom. Łącznie tego dnia zrobiłem ponad 31 tysięcy kroków.
Londyn mnie wciągnął
Znaczny dystans przeszedłem również w sobotę przed maratonem. Sporo udało się zobaczyć, choć 36,5 tysiąca kroków (ok. 32 kilometry) to z punktu widzenia udziału dzień później w maratonie nie jest pewnie najrozsądniejszym pomysłem. Jednak miasto wciągnęło mnie dość mocno, tym bardziej że od mojej poprzedniej wizyty w Londynie minęło jakieś 9 – 10 lat.
W niedzielę 23 kwietnia, czyli w dzień startu rano komunikacją miejską, najpierw słynnym czerwonym piętrowym autobusem, a potem bardzo zatłoczoną koleją podmiejską udałem się na miejsce startowe, które wyznaczono w parku Greenwich, w którym znajduje się słynne obserwatorium astronomiczne i przez który przechodzi południk zerowy. Start biegu masowego wyznaczono na 10.00, dość późną, gdyż na większości maratonów start biegu masowego zaczyna się o 9.00. Przyznano mi trzecią strefę czasową, co oznaczało, że na trasę wybiegnę między 10.08 a 10.12. To i tak w miarę szybko, gdyż wiele osób miało start grubo po 11.00 (łącznie było chyba kilkanaście stref startowych).
Mokre buty i skarpetki
Łącznie w biegu miało wziąć udział prawie 50 tysięcy biegaczy (na mecie zameldowało się 48.696 biegaczy). W miasteczku startowym byłem jakieś półtora godziny przed startem. Część czasu spędziłem w przygotowanym przez organizatorów namiocie, potem przyszedł czas na ostatnie przekąski, przebranie się, oddanie worka z rzeczami do depozytu i krótką rozgrzewkę.
Pogoda tego dnia była niespecjalna do zwiedzania, za to dobra do biegania. Temperatura oscylowała w granicach 10 stopni Celsjusza, a jakieś pół godziny przed startem zaczął siąpić deszcz. Mankamentem było to, że po kilkudniowych opadach na trasie były kałuże, co spowodowało, że biegnąc w dużym tłumie, bardzo szybko miałem mokre nie tylko buty, ale i skarpetki. Trasa momentami była wąska i miałem wrażenie, ze nie aż tak płaska jak to opisywano. Na trasie osobiście brakowało mi punktów z izotonikiem, który organizm szybciej przyswaja niż wodę, gdyż znalazł się on tylko na czterech punktach żywieniowych, podczas gdy na pozostałych była woda i dodatkowo na dwóch żele energetyczne.
Fantastyczni byli za to kibice. Tak głośnych momentami kibiców chyba jeszcze nie spotkałem.
Ciekawa trasa maratonu
Na 20 km przebiegało się przez słynny most Tower, później mijało się między innymi budynek Parlamentu, Big Bena, Opactwo Westminster, a meta zlokalizowana była pod Pałacem Buckingham. O ile pierwsza połowa dystansu poszła mi bardzo dobrze (1:38:20), o tyle druga z czasem zaczęła się dłużyć, a kilometry zaczynały się coraz bardziej ciągnąć. Być może „wychodzone” dzień wcześniej 32 km też dały o sobie znać. Ostatecznie bieg ukończyłem z czasem 3:20:15 na 6.285 miejscu na 48.696 sklasyfikowanych osób. I choć zmęczenie na ostatnich 8 – 10 km było duże, to wrażenia z takiego biegu zostają do końca życia. Co ciekawe, pamiątkową koszulkę dostaje się dopiero na mecie, w końcu jest to koszulka „finishera”, czyli tego, który ukończył maraton. Sama strefa, do której udają się maratończycy po przekroczeniu mety, jednak nie powala. Na mecie oprócz koszulki dostaje się jedynie butelkę wody, butelkę izotoniku i baton. Trochę słabo jak na tak duży bieg. Na dodatek nie ma tu zespołów, kolorowych stoisk czy miejsc do odpoczynku, jak np. w Chicago.
(oprac. m)