Jeśli moje pomysły na Kościół są wyłącznie moje, to niech mnie Bóg broni, żebym je zrealizował
Zaufanie Boga do człowieka ciągle mnie szokuje. Spójrzmy na taką tajemnicę wcielenia. „Bóg się rodzi, moc truchleje. (…) Ma granicę Nieskończony!”. Znane? Pewnie, że tak. Zrozumiałe? Absolutnie nie. Bóg przychodzący, przyjmujący ludzką naturę, konkretne rysy twarzy, język, zwyczaje wciąż mnie fascynuje. A jakby tego było mało: On wciąż przychodzi. Jest z nami. Objawia się. Wierzę, że Go spotkałem. Gdzie? W Kościele. Tam, gdzie Bóg raz po raz podejmuje ryzyko, żeby ciągle być razem z człowiekiem, którego kocha. Pomimo wszystko.
Drugi dom i druga szkoła. Tym stał się dla mnie Kościół
Kościół, w którym Bóg przychodził do mnie w dzieciństwie, ma zapach domu i rysy twarzy moich rodziców oraz babci. Wśród niewielu wspomnień, które dziś przebijają się w pamięci, jest sporo tych, w których dostrzegam Bożą obecność. Zaplątane w dziecięcych rączkach paciorki, gdy razem z babcią chodziliśmy na różaniec. Mojego tatę, który po pracy przed snem klękał do modlitwy. Wspólne wyjścia na Eucharystię. Zwyczajność codziennego życia. Szarość i trud przełomu tysiącleci. Bóg żyjący z nami na bytomskim blokowisku. I Kościół, który wzrastał wraz ze mną.
A może to raczej ja wzrastałem w Kościele? Gdy miałem te kilkanaście lat, przybrał on dla mnie rysy bytomsko-suchogórskiej parafii. Wielkiej, jak na miasto przystało. Małej, bo jakiejś niezwykle bliskiej, pełnej relacji i wzajemnych odniesień. Pod koniec szkoły podstawowej w tej parafii znalazłem swoje miejsce. Zostałem ministrantem, choć z perspektywy czasu sam nie wiem, dlaczego. Drugi dom i druga szkoła. Tym stał się dla mnie wtedy Kościół. Spotykałem tam Boga w zawiązywanych przyjaźniach, w Jego Słowie i w liturgii, którą szczególnie pokochałem. Obserwować też tam mogłem życie kapłańskie. Wiele mnie w nim fascynowało, wielu spraw nie rozumiałem, a i niektóre mnie gorszyły. Z perspektywy czasu widzę, jak w tym doświadczeniu Bóg mnie prowadził. Po bardzo zwyczajnych drogach.
Zwyczajnych, choć dla mnie niezwykłych. W końcu i ja, jak Mojżesz, miałem swój gorejący krzew. Pamiętam to, jakby to było wczoraj. Opole. Kaplica sióstr de Notre Dame na Małym Rynku. Noc. Czuwanie w intencji powołanych. Adoracja. On i ja. Cisza i spotkanie. Wtedy bardzo mocno doświadczyłem tego, kim On jest. Miłość i miłosierdzie Ojca. I to jest coś, co towarzyszyło mi przez czas liceum i matury… Moje plany: studia prawnicze. Jego zaproszenie: powołanie do kapłaństwa. Parafrazując ks. Jana Twardowskiego, mogę rzec tylko: spotkałem Go. Powiedział: „Pójdź za mną”. Jednak, drogi Czytelniku, nie znajduję słów, by Ci dobrze o tym opowiedzieć.
Nie pozwalają mi stać się znakiem. I to bardzo dobrze
Dziś żyję w Kościele, który ma dla mnie kształt parafii Trójcy Świętej w Bytomiu, Ruchu Światło – Życie, uczniów I Liceum, kolegów z uniwersyteckich ław. Mówią o mnie: duszpasterz. Trudne to dla mnie. Za każdym razem czuję ciężar tego słowa. A ja wiem tylko, że jestem bardzo obdarowany. W każdej sytuacji, w której dostrzegam Kościół, przychodzi do mnie Pan. Jest ze mną w szkolnej klasie, gdzie młodzi przywracają mi świeżość spojrzenia. Jest przy ołtarzu, gdzie pozwala mi towarzyszyć sobie w tajemnicach, które mnie przerastają. Jest w sakramencie pokuty, gdzie w Jego imieniu mogę rozgrzeszać, ale i gdy sam doświadczam jego miłości. Jest w chorych, którzy cieszą się, że po raz kolejny cierpliwie wysłucham ich historii. W nowożeńcach cieszących się wzajemnością i w żałobnikach szukających nadziei i pocieszenia. Jest w sercach młodych, którzy szukają czegoś więcej i nie pozwalają mi stać się znakiem. I to bardzo dobrze. Znak stoi w miejscu. Ja mam być przewodnikiem i towarzyszem.
Czy zawsze jest łatwo? Nie. Kościół, którego doświadczam, to także Kościół cierpiący, wołający o prawdę i sprawiedliwość. To także Kościół zagubionych. Tych, którzy na mój widok zioną agresją i nienawiścią lub obojętnie mnie mijają, o nic nie pytając. To Kościół, który doświadcza grzechów. Większych i mniejszych. Także mojego.
Kościół, którego doświadczam, widzę każdego poranka w lustrze. W radości i w zmęczeniu, w nadziei i w smutku. Bo Kościół to dla mnie przede wszystkim przestrzeń spotkania z Bogiem.
Tylko to, co dla mnie stanowi sedno
Być może zawiodłeś się, że nie było ani słowa o skandalach, pedofilii, urzędniczym podejściu skostniałej instytucji czy laicyzacji. Wybacz mi to. Jest tego dużo. Pragnąłem przedstawić Ci tylko to, co dla mnie stanowi sedno. Kogoś, kto jest dla mnie sensem Kościoła. Kogoś, komu warto zaufać, a nawet oddać całe życie. On nam zaufał i liczy na odpowiedź.
Wybacz także, cierpliwy Czytelniku, że nie przedstawię Ci tu wizji, planów i moich pomysłów na Kościół. Pewnie, że jakieś mam, ale jeśli są wyłącznie moje, to niech mnie Bóg broni, żebym je zrealizował. Kościół, cokolwiek dziś o nim słyszysz, jest Jego. Boży. Chrystusowy. Choć ma twoją i moją twarz. Twoje i moje serce. Tęsknię za Kościołem, w którym wszystko, z czego on się składa – to, co duchowe, i to, co materialne – będzie służyło jednemu: spotkaniu z Chrystusem. Przecież po to właśnie jest Kościół!
Jezu, uczyń serca nasze według Serca Twego! A wtedy każdy z nas doświadczy Kościoła, za którym tęskni.
Ks. Michał Chmiel
Tym razem o wypowiedź na temat swojego doświadczenia Kościoła poprosiłem ks. Michała Chmiela, którego osobiście nie znam. Bardzo dobrze znam go jednak pośrednio, bo jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi i wiele mi o nim już opowiedzieli i wciąż opowiadają – tym chętniej, że Michał to natura przebogata. Ks. Chmiel jest obecnie wikariuszem w Trójcy Świętej w Bytomiu, a więc w parafii z wielkimi tradycjami. Dokształcał się ponadto w Krakowie, gdzie studiował teologię systematyczną – za parę dni będzie bronił licencjatu rzymskiego – i w Warszawie, gdzie uczył się, jak lepiej pracować z ludźmi młodymi. Kocha liturgię i bardzo się nią interesuje.
Ks. Łukasz Libowski | lukasz.damian.libowski@gmail.com