Piękno złota
Piękno złota
1.
Popołudnie dnia wczorajszego, a piszę słowa niniejsze we wspomnienie wszystkich wiernych zmarłych, upłynęło mi na lekturze nieobszernego eseju „Pochwała cienia” pióra wybitnego dwudziestowiecznego pisarza japońskiego Jun’ichiro Tanizaki.
Książkę podsunął mi do czytania, za co jestem mu wdzięczny, bo bardzo mi się spodobała, mój sąsiad, ks. Łukasz Knosala. Że polecił mi Łukasz dzieło autora japońskiego, nie zaskoczyło mnie wcale, jako że interesuje się on, i to od wielu już lat, Dalekim Wschodem. Ale to nie jego zainteresowania, jak mi Łukasz wyjaśnił, zawiodły go do „Pochwały cienia” Tanizakiego. Rzecz podrzuciła mu znajoma, młoda architekta zafascynowana rzeczywistością cienia, w pracy nad swoimi projektami inspirująca się głębokimi refleksjami Tanizakiego na temat gry światła i mroku.
2.
Jest w „Pochwale cienia” passus, w którym Tanizaki opisuje, jak wygląda tradycyjny arystokratyczny japoński pokój. W swoim opisie, sporządzanym, należy pamiętać, na potrzeby tak a nie inaczej pomyślanych rozważań, skupia się na fakcie, że pokój ów, w przeciwieństwie do pokoju europejskiego, nie jest pokojem jasnym. Nie jest pokojem nasłonecznionym. Rozświetlonym. Tradycyjny japoński pokój stanowi bowiem, jak Tanizaki tłumaczy, wnętrze, które spowija cień. Wnętrze, które wypełnia ciemność. Wnętrze, które wypełnia raz intensywniejszy, innym znowuż razem mniej intensywny mrok.
W związku z tym właśnie, zwraca uwagę Tanizaki, dawni Japończycy wprowadzili do swoich pokoi, do zamroczonych pomieszczeń, w których pędzili swój żywot, złoto. Wprowadzili je tam z jednej strony w celach estetycznych. Aby zdobiło ono minimalistycznie urządzone, ascetyczne, surowe zacienione przestrzenie ich domostw. Z drugiej zaś strony wprowadzili je do swoich pokoi, wyklejając nim ścianki parawanów i powierzchnie przesuwnych drzwi, w celach praktycznych. Aby uzupełniało oświetleniowe niedobory. Aby pełniło funkcję reflektora. To jest: aby wzmacniało i potęgowało światło do tych pokoi wpadające. Pokoje te wypełniające. Czy to światło naturalne, słoneczne, sączące się do wnętrza z zewnątrz. Czy też migoczące światło sztuczne, którego źródłem była zapalona świeca. Złoto wszakże ma tę niesłychaną właściwość, że, przyjmując, wchłaniając dochodzące doń światło, chociażby najsłabsze, najlichsze, potrafi rozjarzyć się. Zaświecić dostojnym, szlachetnym, głębokim blaskiem. Tak, potrafi złoto odbijać światło, zamieniając się w lampę. We wspaniałą lampę, co pomrokę wszelką cudownie, a zatem nierównomiernie, nie wszędzie z jednakowym natężeniem, rozprasza.
Dlatego Tanizaki zapytuje swoich czytelników, zakładając, że doskonale wiedzą oni, jak wygląda życie w pomieszczeniach tradycyjnego japońskiego domostwa: „A kiedy przebywaliście w najgłębszym wnętrzu komnat owych rozległych zabudowań, czy nie zdarzyło wam się dostrzec, jak w ciemności, dokąd nie dociera z zewnątrz nawet najmniejszy promyk światła, kryta złotem powierzchnia parawanów i przesuwane drzwi rozjaśniają się naraz nierzeczywistym blaskiem, jakby muśnięte samym koniuszkiem światła z oddalonego o kilkanaście metrów ogrodu?”. I dodaje Tanizaki już oznajmująco: „Ta odbita światłość, jak zachodzące słońce oblewające nieboskłon, rozjaśnia otaczający mrok bladozłotą poświatą i myślę, że nigdy złoto nie odsłania swego piękna w bardziej przejmujący sposób”.
3.
Wyobrażam sobie, że w pierwsze dni listopada, a więc w czas wzmożonego wspominania zmarłych i gorliwszej modlitwy za nich, w czas rozmyślania o swojej ograniczoności, śmiertelności i jednania się z nią, akceptowania jej, każdy z nas jest jak taki zacieniony tradycyjny japoński pokój, który napełnia się wytwornym światłem bijącym od wyzłoconych elementów swego wyposażenia, delikatnie z kolei oświetlonych, muśniętych promieniem światła czy to słońca, czy świecy.
Tak, człowiek jest pomieszczeniem. Pokojem. Bo każdy jeden pokój jest ograniczony. Z czterech przecież stron zamykają go ściany. A jeszcze z dołu podłoga i z góry sufit. Tak samo ograniczony jest każdy jeden człowiek. Nie ścianami, nie podłogą i sufitem, ale czasem i możliwościami. Albo, mówiąc inaczej: ścianą czasu i ścianą możliwości. Ścianami, których sforsować nie może. Których ani o milimetr przesunąć nie jest w stanie. To znaczy: ma człowiek swój koniec. Kres. Nie jest bezgraniczny. Nieśmiertelny. Nie jest wszechmogący. Nie wszystko, co by chciał i zamierzał, zrobić może. Nie wszystko, czego by pragnął, przeprowadzić potrafi. Nie wszystko leży w zasięgu jego możności.
I kwestia wtóra: pokój, pomieszczenie, którym, jak sobie imaginuję, człowiek jest, tonie w ciemnościach. Tonie w mroku. Skąd w nas ciemności? Skąd w nas mrok? To żniwo życia. Plon, jaki zbieramy, obsiewając i uprawiając pole życia. Czyli: plon, jakie zbieramy, najzwyczajniej i po prostu żyjąc. Zaiste, mrokiem i ciemnością hojnie raczy nas życie. Nasze drogie ludzkie życie. Żyjąc wszakże, popełniamy błędy. Konfrontujemy się z własną słabością. Która nas zadręcza. Która na nas co i rusz nastaje. Co gorsza, żyjąc, słabości ulegamy. Najpierw jej ulegamy, a potem się do niej przyzwyczajamy. Potem się z nią układamy. Zaprzyjaźniamy. Bratamy. Tak, życie składa nam mrok i ciemność w darze, ponieważ póki żyjemy, konszachtujemy ze złym. Wikłamy się w jego sieci. Wpadamy w jego sidła. Zasadzki. Pułapki. I czynimy zło. Grzeszymy. Zrazu okazyjnie. Lekko. Potem częściej i ciężej. Coraz częściej i coraz ciężej. Finał tego taki, że w złu, w naszych grzechach, nędzni, biedni, szamoczemy się. Plączemy. Tak, życie owocuje w nas pomroką i cieniami. Żyjąc bowiem, niejedno, niejedno doprawdy przegrywamy. Wiele przegrywamy. Wiele, jeśli nie wszystko, tracimy. Zaprzepaszczamy. W konsekwencji gniewamy się. Denerwujemy. Frustrujemy. Tracimy zapał. Ducha. Energię. Tracimy nadzieję. Nadzieję na cokolwiek. Na lepsze. Na poprawę.
Cytując Tanizakiego, spytam, dlaczego „nie dociera [do nas] z zewnątrz nawet najmniejszy promyk światła”. Myślę, że odpowiedzi na to zapytanie można by udzielić takiej: „nie dociera [do nas] z zewnątrz nawet najmniejszy promyk światła”, ponieważ w naszej feralnej, nieszczęsnej pozycji, tej właśnie przeze mnie odmalowanej, zastygamy. Zamieramy. Zasklepiamy się. Zamykamy. Coraz szczelniej się zamykamy. Na wszystko i wszystkich obrażeni, od wszystkiego i wszystkich się odcinamy. Oddalamy. A więc ze świata, od świata uciekamy. Ze świata się wycofujemy. Od świata, w jakimś takim dziwnym strachu, no i w smutku, się odsuwamy.
4.
Na szczęście w zamroczonym arystokratycznym japońskim pokoju, który stanowimy, jest złoto. Albowiem w pomieszczeniu, którym jesteśmy, złotymi płatkami pokryte, udekorowane zostały drzwi. Drzwi i parawany.
Złotem, o którym mowa, są nasze pragnienia. Uważam. Nasze tęsknoty. Nasze marzenia. Te wielkie nasze pragnienia. Wielkie tęsknoty. Wielkie marzenia. Największe pragnienia. Największe tęsknoty. Największe marzenia. Jakie to pragnienia? Tęsknoty? Marzenia? Te, które dotyczą bezkresu. Wieczności. To jest: bezkresnego, wiecznego trwania. Trwania bez bólu. Bez zmartwień. Bez przykrości. Bez problemów. Bez zła. Bez grzechu. Bez cierpienia. To te pragnienia, tęsknoty, marzenia, które dotyczą wiecznej swobody. Beztroski. Wiecznego zadowolenia. Zaspokojenia. Wiecznej radości. Wiecznego szczęścia. Z mojego przynajmniej punktu widzenia wszystkie te pragnienia, tęsknoty, marzenia dadzą się sprowadzić do jednego pragnienia i marzenia. Do jednej tęsknoty. Do tęsknoty mianowicie za Bogiem. Do pragnienia Boga. Do marzenia o Bogu. O Bogu i o zażyłej z nim więzi. O zażyłej z nim przyjaźni. Która ma dwie odsłowny. Dwa etapy. Dwa akty. Ziemski i niebieski.
W pierwsze, a kto wie, czy nie nawet we wszystkie, dni listopada, kiedy odwiedzamy groby naszych zmarłych, by, przywoławszy ich na pamięć, polecać ich miłosierdziu Bożemu, i kiedy odnawiamy w sobie świadomość śmiertelności swojej własnej, by nigdy nie zapomnieć, że i nam raz jeden umrzeć przyjdzie, złoto naszych pragnień, tęsknot i marzeń, ukryte w głębi zacienionych komnat, które, jako się rzekło, stanowimy, muskane jest światłem. Muskane jest małym, subtelnym, delikatnym promykiem światła, którym są nasze listopadowe emocje i zamyślenia. Nasze listopadowe doświadczenia i przeżycia. Nasze listopadowe poruszenia. I wydarza się rzecz niesłychana. Istny cud. Otóż złoto naszych pragnień, tęsknot, marzeń, to jest, jak objaśniłem, złoto naszego pragnienia Boga, złoto naszej tęsknoty za Bogiem, złoto naszego marzenia o Bogu, rozjarza się. Rozjaśnia. Rozpala. W cieniste wnętrze naszej komnaty wsączając szlachetny, wytworny blask. Bladozłotą poświatę. Rozpraszając mrok tej komnaty. Wypraszając z tej komnaty ponurą, przytłaczającą ciemność. Komnatę tę czyniąc powabną. Miłą. Przyjemną. W komnatę tę wprowadzając dobrą atmosferę. Dobry nastrój.
5.
Moment rozjarzania się złota naszych pragnień, tęsknot i marzeń warto, jak sądzę, zarejestrować. Śmiałbym nawet stwierdzić, że moment ten zarejestrować wypada koniecznie. Tym bardziej, że złoto to w pokoju, którym jesteśmy, nie promienieje zawsze. Kiedy bowiem złożone w nas złoto pragnień, tęsknot i marzeń zamienia się w lampę, w lampę, która świeci, pali się, żyje się nam łatwiej. Raźniej. Tak, bo żyje się łatwiej, raźniej, gdy pragnie się Boga. Gdy tęskni się za Bogiem. I marzy się o Bogu. Ponieważ pragnąć Boga, tęsknić za Bogiem i marzyć o Bogu to już go w jakiejś mierze mieć. Posiadać. Znać. To już w jakiejś mierze z nim być związanym. Zjednoczonym. Scalonym. A z Bogiem, powtórzę, w życiu jakoś łatwiej. Raźniej. Oczywiście to moje osobiste przekonanie, z którym nie trzeba się zgadzać.
Jun’ichiro Tanizaki jest zdania, że złote płaszczyzny znajdujące się w głębi tradycyjnego arystokratycznego japońskiego pokoju są piękne. Pisze, że kiedy płaszczyzny te, całowane przez światło, jaśnieją, wówczas odsłaniają swoją urodę w najbardziej przejmujący sposób. Przyjmuję, że tak samo jest z nami. Ludźmi. Piękne jest złoto w nas umieszczone. Złoto naszych pragnień, tęsknot, marzeń. A całą swoją krasę okazuje ono, gdy, dotknięte różdżką czarodzieja światła, z wdziękiem, dostojnie emanuje majestatycznym bladym poblaskiem.
Oddaję głos Tanizakiemu opowiadającemu o doświadczeniu mrocznego japońskiego pokoju, rozjaśnionego złotą poświatą: „Przechodząc obok, wielokrotnie oglądamy się za siebie, aby jeszcze raz nasycić oczy tym widokiem, a kiedy się oddalamy, pozłacana płaszczyzna papieru coraz hojniej promieniuje głębokim, stonowanym blaskiem. Nie migocze nerwowo, świeci niespiesznie, coraz intensywniej, przypominając potwora-olbrzyma, który nadyma się i purpurowieje na twarzy. Niekiedy odkrywamy, że tafla złota, która jeszcze chwilę wcześniej odbijała tępe światło, nagle rozjarza się, jakby stanęła w płomieniach i nie możemy się nadziwić, że tyle światła można zamknąć w ciemności. Zaczynamy rozumieć, […] dlaczego ściany arystokratycznych siedzib ozdabiano złotem”.
Podoba mi się to westchnienie zachwytu Tanizakiego: „Tyle światła można zamknąć w ciemności!”. Ale nie myślę tu już, jak on, o japońskim pokoju. Nie. Myślę tutaj o człowieku. Jak wspaniale, że w tej ciemności, którą jest, w tej ciemności, z którą się zmaga, którą dźwiga na swoich barkach, zamknięto tyle światła!
6.
Jun’ichiro Tanizaki surowo sądzi współczesnych i współczesność. W kwestii złoceń w tradycyjnych japońskich wnętrzach wyrokuje tak: „Współcześni, mieszkający w jasno oświetlonych mieszkaniach, nie rozumieją, na czym polega piękno złota”. A czy z piękna złota, które w nas jest złożone, my, „współcześni, mieszkający w jasno oświetlonych mieszkaniach”, cośkolwiek wyrozumiemy?
ks. Łukasz Libowski | lukasz.damian.libowski@gmail.com