Z kokotem po śmierguście
Okazją do wspominania zwyczajów związanych ze świętami wielkanocnymi było kolejne spotkanie członków folklorystycznego zespołu „Familijo". Tym razem zebrali się oni u państwa Tlołków - na imieninach Józefa. Jak wiadomo na Śląsku obchodzi się - inaczej niż w innych częściach Polski - raczej urodziny niż imieniny. Wyjątek to imieniny Józefa. I „Familijo" co roku 19 marca spotyka się z tej okazji. A że w tym roku Wielkanoc przypada bardzo wcześnie, „Józefa" zbiegło się z przygotowaniami do Świąt. Członkowie zespołu opowiadali więc sobie o świątecznych i wielkanocnych zwyczajach.
Przygotowania do Świąt rozpoczynało się już 2-3 tygodnie wcześniej. Wtedy zbierano gałązki potrzebne do zrobienia palmy. W tym celu trzeba było wybrać się nad strumyk, bo tam najczęściej rosły odpowiednie krzewy. W skład palmy wchodziły tylko naturalne gałązki i liście, nie można było używać nic sztucznego. Gospodynie okna myły już przed niedzielą palmową, potem, przed samą Wielkanocą trzeba było zająć się czymś innym. Palmy święciło się w kościele a w Wielką Sobotę opalało w poświęconym ogniu. Żeby palma lepiej się paliła musiał się w niej znajdować smolok - czyli kawałek sosny lub świerku. Z gałązek palmy gospodarze robili krzyżyki, które umieszczali na wszystkich rogach swojego pola i przybijali nad drzwiami lub pod strzechą. Miało to zapewniać dobre plony oraz chronić przed pożarem i innymi nieszczęściami.
W Wielki Piątek, na pamiątkę męki Chrystusa, z samego rana wszyscy domownicy szli do potoku i stawu, żeby obmyć się w zimnej wodzie. Nie można było się wycierać - należało poczekać aż woda sama wyschnie. Po umyciu wszyscy modlili się klęcząc na kolanach. Dziewczęta wierzyły, że dzięki wielkopiątkowemu myciu będą szwarniejsze. Dzieci do strumyka biegły na wyścigi - każde starało się być przed innymi.
We Skryszowie nie chodziło się święcić potraw w kościele - mówiła Hildegarda Szkatuła, Ślązaczka roku 2000. Ten zwyczaj wprowadził dopiero w latach 70. ksiądz Perdyła. W czwartek wieczorem rozpoczynał się ścisły post, który trwał aż do „rozwiązania dzwonów" czyli mszy rezurekcyjnej. Dopiero wtedy można było sobie pojeść. Na śniadanie wielkanocne były jajka. Dzielono się nimi jak opłatkiem. Musiała być też wędzonka. Do malowania jajek używało się naturalnych barwników - gotowało się zielone żyto i łupiny z cebuli. Potem nożykiem skrobało się wzorki.
Pierwszy dzień świąt spędzało się w gronie rodzinnym, ale już po północy do swojej pracy szykowały się „śmiergustniki". Kiedyś był to bardzo żywy zwyczaj, takich grup chodzących po wsi było nawet kilkanaście. Do dziś w Skrzyszowie wspominają jak 13 grup śmiergustników zeszło się w jednym domu i pozamieniali się butami.
Jeździło się drabiniastym wozem, który był przystrojony gałązkami - wspomina Gerwazy Mikułka. W grupie śmiergustników musieli być muzykanci z trąbką, gitarą i koniecznie akordeonem. Do kosza wsadzało się kokota, który musiał mieć duży, ładny ogon. Żeby siedział spokojnie, dawało się mu wypić gorzołki. Kiedyś, gdy kupiłem sobie nową syrenę postanowiłem, że po śmierguście będziemy jeździć „królową szos". Jednak przy jednej z posesji przy cofaniu tyłem najechałem na brzeg, syrenka stanęła i nie chciała ruszyć. Tak się skończyło jeżdżenie po śmierguście syreną.
Gdy ktoś nie puścił śmiergustników, to musiał się liczyć z niezbyt przyjemnymi konsekwencjami. Zebranymi jajkami obrzucali oni dom, umycie ścian nie było potem łatwe. Wyciągali furtki, których potem trzeba było szukać po wsi. Jak wspominała jedna z kobiet, gdy nie puściła do domu śmiergustników to jej napisali na drzwiach: „Śpij Hana do rana, a jajca zjedz se sama".
W poniedziałek wielkanocny rodzice robili w ogrodzie „gniazda zajączka", w których chowali słodycze. Część gniazd była pusta, więc często dzieci musiały się sporo naszukać łakoci. Ten zwyczaj jest żywy do dzisiaj.
(jak)