Serce nie wytrzymało
Roman Dworczak, były dyrektor syryńskiej podstawówki, urodził się we Wrocławiu. Jego ojciec posiadał duży zakład krawiecki dlatego na biedę nie narzekali, mimo, że rodzina nie była mała, bo pięcioosobowa. Kiedy Wrocław, po powstaniach śląskich, pozostał w Rzeszy rodzina Dworczaków, czując się Polakami, wyemigrowała do Polski. Tu osiedlili się w Poznaniu. Roman ukończył Seminarium Nauczycielskie w Wągrowcu i nakazem pracy w 1929 r. objął stanowisko nauczyciela w pięcioklasowej SP w Syryni.
Tu poznał też swoją miłość życia, Agnieszkę Bernardównę, z którą ożenił się w styczniu 1939 r. Ona też była tu nauczycielką. Byli bardzo zaangażowani w życie społeczne. Agnieszka prowadziła Szkolną Drużynę Harcerską oraz Bibliotekę Towarzystwa czytelni Ludowych, Roman założył Ludowy Zespół Sportowy, którego aż do wybuchu wojny był prezesem.
W chwili jej wybuchu jako polscy nauczyciele oboje zostali bez pracy. Dzięki jednak znajomości j. niemieckiego Roman zarabiał tłumaczeniem na j. polski listów oraz zawiadomień nadesłanych z frontu oraz obozów. Pomagał też w pracy biurowej sołtysowi Bukowa, który nie znał języka niemieckiego. W dowodzie, mimo to, miał adnotację „politisch unzuvorlasig”, tzn. politycznie niepewny. Stale był pod obserwacją policji. Pod koniec wojny osadzony został w więzieniu w Raciborzu, później w Baborowie, w miarę posuwania się frontu więźniów odtransportowano aż do Odolonej Wody w Czechosłowacji, gdzie zatrudniono ich do budowy lotniska. Agnieszka okupację przeżyła częściowo w Syryni, a po aresztowaniu męża, częściowo u rodziców w Katowicach - Piotrowicach, gdzie po wyzwoleniu Śląska, objęła posadę nauczycielską w SP nr 3.
Po kilka kartofli
Kiedy front się załamał, w maju 1945 r., Dworczak powrócił. Niestety nie taki jak dawniej, bo z bardzo chorym sercem. Ciężko przeżył to co zastał. Z dawnej piętrowej szkoły został tylko ogromny lej w ziemi. Na szczęście ostały się mury dawnego przedszkola. W ciągu trzech miesięcy budynek odrestaurowano, mimo ogromnych szkód, jakie poniosła wieś podczas działań wojennych. Już we wrześniu tego roku dzieci rozpoczęły tu naukę.
Dokumentacji ani pomocy naukowych nie było, bo wszystko wraz z budynkiem szkolnym leżało w gruzach. Z nauką szkolną była połączona praca sanitarno - charytatywna. Rozdzielało się środki dezynfekcyjne lub olej jadalny, bo tłuszczów nie było. Przyszły paczki z żywnością i odzieżą, ratunek, bo niektórzy zostali w jednym ubraniu po froncie - wspomina w swej książce Anna Wróbel, która prócz Dworczaków zaraz po wojnie nauczała w syryńskiej szkole.
Bieda była ogromna. Z Raciborza przychodziły dzieci prosić „o kilka kartofli albo kromkę chleba”. Dzieci, zresztą, skutki wojny odczuwały i w inny sposób. Jak podaje szkolna kronika wybuchający granat urwał rękę chłopcu z piątej klasy, innych zaś pokaleczył. W listopadzie 1945 r. odbył się też pogrzeb jednego ucznia z klasy drugiej, którego eksplodujący granat zranił na tyle, że niedługo potem zmarł. Towarzysz niebezpiecznej zabawy stracił kilka palców.
Przejechany chłopiec
Ogromna ciasnota spowodowała, że Roman Dworczak rozpoczął starania o budowę nowej szkoły z funduszu SFOS-U. Niestety i wtedy nie obyło się bez nieszczęścia. Kiedy zwożono cegłę na budowę szkoły, jeden z drugoklasistów, uwiesił się na przyczepie samochodu ciężarowego, wpadł pod koło i zginął na miejscu. Było to w 1948 r. Dodatkowo, kiedy budynek sięgał już dachu, serce chorego Dworczaka nie wytrzymało obciążenia. Zmarł na zawał 31 stycznia 1950 r. Przeddzień uczył jeszcze w szkole.
Kierownictwo objęła po nim jego żona Agnieszka. Jednak obowiązki rodzinne, troje nieletnich dzieci, sprawiły, że zrezygnowała z tej funkcji. Agnieszka z trójką dzieci mieszkała w Domu Nauczycielskim na piętrze, ja zaś na parterze - wspomina Irena Musioł, emerytowana nauczycielka, kustosz szkolnego muzeum. Babcia Agnieszka, bo tak ją tu nazywaliśmy, uczyła dzieci o gwiazdach. Siadała często na werandzie i palcem wskazywała na niebo. Z daleka unosiła się też piękna melodia, którą wygrywała na skrzypcach. Prowadziła chór, bibliotekę. Była we wsi bardzo znana i co ważne, bardzo szanowana. Bardzo dbała o swój wygląd. Zawsze zadbana, wesoła, radosna, zabawna, rozgadana i ogromnie pobożna. Do dziś widzę jak z trójką dzieci wędrowała co niedzielę do kościoła. Janina, Barbara, Andrzej to jej dzieci. Dziewczęta, podobnie jak rodzice, zostały nauczycielkami. Zresztą wnuki też poszły w ślady babci i dziadka.
Pytała z geografii
Zrezygnowała z kierownictwa placówką, nie zrezygnowała jednak z pracy społecznej. Jej poświęciła całe swe życie. Nie zapomniała też o dokształcaniu się. Uzyskała dyplom SN z geografii, skończyła liceum bibliotekarskie. Przez trzy kadencje sprawowała funkcję radnej GRN oraz przewodniczącej komisji kultury i spraw socjalnych. Zajęła się przede wszystkim sprawą czytelnictwa. Z początku prowadziła punkt biblioteczny, zaopatrywany przez bibliotekę w Lubomi. Po przezwyciężeniu trudności lokalowych zorganizowała Bibliotekę Gromadzką, której, co ciekawe, zaczątkiem była darowizna 125 książek z Biblioteki Zakładowej Huty Batory. Za urządzenie wnętrza lokalu bibliotecznego otrzymała nagrodę wojewódzką.
Pani Agnieszka to była nasza babcia szkolna. Ukierunkowywała, dodawała otuchy nam młodym nauczycielom. Była niezwykle miła i serdeczna. Po przyjściu na nową placówkę byliśmy, bardzo wystraszeni tym co zastaniemy, nowością. Ona przyjmowała nas bardzo serdecznie, jakbyśmy się znali od lat. Z wielkim, mimo różnicy wieku, szacunkiem. Uwielbiała też młodzież, szczególnie spotkania ze swymi byłymi wychowankami. Brała wtedy dzienniki i … odpytywała z geografii - śmieje się pani Irena.
To z młodzieżą urządzała też wieczory czytelnicze i spotkania autorskie, prowadziła kółko recytatorskie. Z popisami tanecznymi i teatralnymi wyjechała nawet do Karwiny. Za pracę z młodzieżą i dziećmi otrzymała odznakę „Przyjaciela dziecka”. Zresztą znajomi twierdzą, że przyjacielem była dla wszystkich.
Aleksandra Matuszczyk - Kotulska