Synku, nigdy nie bij ziemi
Andrzej Piontek
Laureat pierwszego miejsca w konkursie Górnośląskiego Towarzystwa Literackiego w Katowicach z okazji 10-tej rocznicy działalności oraz Redakcji Miesięcznika Społeczno - Kulturalnego „Śląsk”, w dziale wspomnienia o tematyce górniczej.
Bezsprzecznie ma literacki talent. W 1996 r. i 1997 r. laureat I nagrody na Rybnickich Dniach Literatury za „Starzikowa izba” (fragmenty poniżej) i „Moje trzy grosze”, emeryt górniczy, fotograf amator z Kokoszyc, wykonuje przepiękne zdjęcia, które wygrywały liczne nagrody w konkursach fotograficznych. Obiektem fotograficznej pasji p. Andrzeja jest od lat nasza ziemia wodzisławska - jej przyroda, krajobraz, architektura. „Zwykłe na pozór i banalne rzeczy, które w pośpiechu codzienności mijamy niekiedy obojętnie, w obiektywie p. Andrzeja ożywają, nabierają cech niezwykłego, wyrafinowanego piękna. Żeby to piękno wychwycić, ukazać i wyeksponować artystycznie, trzeba mieć w sobie prawdę wrażliwości, inteligencji i wyobraźni” - napisał o nim Daniel Jakubczyk. Literackie teksty p. Andrzeja dotyczą tradycji, „małej ojczyzny”. Odważne, polemiczne, łamie w nich stereotypy. Zresztą sam mówi o sobie: „Biorę pewne rzeczy pod włos”.Po matce została ogromna lipa przed domem, którą matka posadziła przed śmiercią. Lipa jest moją rówieśnicą. Sąsiedzi wielokroć namawiali mnie do jej ścięcia, bo „śmieci przez cały rok, a pożytku z niej nie ma”. Doprowadziłem do tego, że objęta jest ochroną jako pomnik przyrody. Teraz nikt nie śmie jej tknąć. Drzwi naszych domów nie były w dzień zamykane na klucz, jeśli w domu była choć jedna dorosła osoba. Życie rodzinne toczyło się w dużych przeważnie kuchniach, których drzwi były przyozdobione mosiężnymi, grawerowanymi wizytówkami. Każdy przybysz kierował się do drzwi z wizytówką, w które pukał i czekał na zaproszenie, by wejść dalej. Wprost do kuchni przychodził listonosz, kominiarz, inkasent za prąd, Góralka z warzechami, Cyganki i żebracy.
Największe wrażenie zrobiło na mnie wnętrze barokowego kościoła, do którego prawie codziennie zabierała mnie Stara Kowolka,
której szesnastoletnia córka odrabiała u nas arbeitsdienst. Stropy nawy zdobiły malowidła przedstawiające półnagich, muskularnych ludzi z długimi, rozwianymi włosami i twarzami pełnymi ekspresji, co budziło u mnie uczucie grozy. W niedziele potęgował ją wysoki człowiek spełniający rolę kościelnego żandarma. W ręce trzymał drzewiec z blaszaną kulą u góry. Wyganiał on dzieci z zakamarków licznych ołtarzy i doprowadzał do balasek, gdzie czuwał nad ich poprawnym zachowaniem podczas nabożeństwa. Co pewien czas widać było podnoszącą się kulę, która potem spadała precyzyjnie na głowę któregoś chłopca. Kula wydawała
charakterystyczny dźwięk, co słyszał ksiądz odwrócony wtedy tyłem do ludu, a co księdza upewniało o czujności kościelnego. Rzut kuli obserwowały matki siedzące w ławkach. One musiały wiedzieć, czy kula nie spadła na głowę jej syna. Gdy tak było dostawał lanie zaraz po wyjściu z kościoła. Niemożliwe jest zliczenie łez wylanych w tym kościele, ale myślę, że wystarczyłoby ich na niejedno umycie posadzki. Tylko w tym wieku ile matek wylewało błagalne łzy, by wyprosić powrót synów z wojennych zawieruch. Tu łzy wylewała moja starka, kiedy na samym początku pierwszej wojny światowej zabrano jej najstarszego syna, by po miesiącu przysłać jej obrazek, na którym anioł z białą lilią pochyla się nad żołnierzem poległym „bohaterską” śmiercią na polu „chwały”. Jej Francek już nie żył. Miał 23 lata. W kolejce stali czterej następni, którzy odchodzili kolejno, oprócz najmłodszego, bo wojna się skończyła. Jego dopadła następna. Moja starka już nie żyła, więc przeżywał to mój starzyk i wcale nie słabiej, bo ta wojna zahaczył o jego wnuki. Po wojnach były łzy dziękczynne za ocalenie.
Kiedy byłem najmłodszym „pisklęciem” w naszym rodzinnym gnieździe, gniazdo to było najbardziej zagrożone. Była wojna, zmarła nasza matka, ojciec po wypadku w kopalni leżał w szpitalu. Opiekę nad naszym gniazdem przejął starzyk. On mnie wypiastował. W domu naszego ojca, wybudowanego na ziemi starzyka, mój starzyk miał swoją izbę. W niej tylko ja przesiadywałem z moim starzykiem, bo starsi bracia byli „rozparcelowani” wśród dalszej rodziny. Mój starzyk w swojej izbie opowiadał mi bajki i interesujące historie, oraz śpiewał proste piosenki i przygotowywał mnie do szkoły. Nauczył mnie alfabetu, uczył gryzmolić litery i ostrzył ołówki. Widok starzykowych fajek i zapach tytoniu, który długo po jego śmierci wypełniał starzykową izbę, nie mógł mi zastąpić mojego starzyka. Zacząłem szukać zastępczych starzyków, których nie brakowało w sąsiedztwie. To oni zaszczepili mi miłość do ziemi rodzinnej i stron rodzinnych. Nauczyli mnie zachowań proekologicznych, choć wtedy nie było znane, tak modne dziś, słowo „ekologia”. Jeszcze nie miałem siedmiu lat, kiedy z moim starzykiem siedziałem na miedzy przed domem i leszczynowym kijem tłukłem o ziemię. Wtedy mój starzyk powiedział: „Synku, nigdy nie bij ziemi, bo po śmierci nie przyjmie cię ona do siebie.”. Pomyślałem, że to i dobrze, bo może wcale nie umrę. Mimo tej heretyckiej myśli, już nigdy więcej nie biłem ziemi.