Ofiara pożaru nie żyje
61-letnia kobieta zmarła, a dwóch pozostałych lokatorów jest poważnie poparzonych, to wynik pożaru, który wybuchł w ubiegłą środę na pierwszym piętrze czteropiętrowego bloku przy ul. Wyszyńskiego. Policja podejrzewa, że mieszkanie zostało podpalone.
Ogień pojawił się kilka minut przed północą. Natychmiast mieszkańcy zawiadomili straż pożarną, jednak podstawowe i niezbędne czynności wykonali sami. Najpierw próbowali dostać się do mieszkania, jednak udało się to dopiero Dawidowi Parzychowi. Dziewiętnastolatek z całej siły kopał w drzwi i dostał się do środka. W tym momencie do akcji wkroczył Marek Pawletko, drugi z sąsiadów, który z płonącego mieszkania wyciągnął półtoraroczne dziecko. Wraz z babcią leżało ono w małym pokoju, natomiast mężczyzna w przedpokoju. Dziewczynkę i kobietę przenieśliśmy do naszego mieszkania, a następnie z mamą od razu zawiozłem dziecko do miejscowego szpitala. Mężczyznę natomiast wyciągnęliśmy na klatkę schodową - mówi D. Parzych. W rezultacie wszystkie ofiary tragicznego pożaru trafiły do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. 61-letnia właścicielka mieszkania doznała oparzeń IV stopnia i po kilku dniach zmarła. Jak poinformował nas Marek Kawecki, ordynator siemianowickiej oparzeniówki, bardzo poważnie poparzona jest również jej wnuczka, którą z Siemianowic przewieziono do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Matki i Dziecka w Katowicach. 61-letni mężczyzna, niespokrewniony z nimi, ma poparzone ponad 50 proc. ciała. W akcji ratunkowej brali udział niemal wszyscy mieszkańcy. Szczegóły zdarzenia skrupulatnie opisuje również Waldemar Kurzepa, sąsiad z drugiego piętra. Jeszcze nie zdążyłem się położyć. Byłem w łazience i miałem wrażenie, że podłoga się zapada - mówi. Huk był taki jakby się blok zatrząsł, to był głuchy dźwięk. Myślałem, że to był wybuch gazu i od razu zamknąłem zawór. Kiedy drzwi z mieszkania otworzyłem i buchnęło z korytarza, to chciałem wyskoczyć przez okno. Było strasznie zadymione i nic nie widziałem, chodziłem z latarką. Po kilku godzinach przenieśliśmy się do syna na ul. Żeromskiego - opowiada W. Kurzepa. W podobnej sytuacji znalazł się również Jan Burzyński. Jak mówi, wraz z żoną i małą wnuczką w momencie pożaru wycofał się na balkon, a kiedy dym trochę opadł, jego żona zawinęła wnuczkę w kołdrę i przeszli do rodziny mieszkającej w klatce obok. O zdarzeniu poinformowano nas trzy minuty po dwunastej w nocy, a na miejscu byliśmy po pięciu minutach - mówi Kazimierz Musialik, komendant powiatowy PSP w Wodzisławiu. W akcji brały udział dwa samochody gaśnicze, jeden z drabiną oraz pojazd ratownictwa technicznego. To był typowy pożar mieszkania, jednak niejasną sprawą jest sama jego przyczyna. Wewnątrz znaleźliśmy pusty kanister po płynie łatwopalnym, z zapachu wynikało, że może to być etylina. Czy to było rozlane celowo, czy przez przypadek, to muszą ustalić biegli. Postępowanie w tej sprawie prowadzi policja - dodaje komendant. Sami policjanci twierdzą, że nie można jeszcze ostatecznie stwierdzić jaka była przyczyna pożaru. Oprócz znalezionego kanistra, niejasne jest położenie osób poparzonych. Dziewczynka wraz z babcią leżały w małym pokoju, gdzie nie było ognia. Nie wiadomo więc, czy ofiary uciekały z płonącego pokoju, czy zostały polane benzyną tam gdzie zastali ich sąsiedzi. Do pomieszczenia, które zajęły płomienie strażacy dostali się przez klatkę schodową. Spalił się pokój gościnny. Jak sami podkreślają, pierwsze przypuszczenie, podawane zresztą przez samych mieszkańców, wskazywało na wybuch gazu. Być może był to objaw zapalenia się benzyny, jednak do samego wybuchu nie doszło, bowiem nic na to nie wskazuje. Tak na przykład okna zostały wypalone, natomiast przy wybuchu wyleciałyby z futryn, junkers w łazience też był w porządku, a więc nie ma podstaw tak sądzić - mówi K. Musialik, komendant powiatowy PSP w Wodzisławiu. Straty materialne wynikłe podczas pożaru strażacy oszacowali na 50 tysięcy złotych.
Rafał Jabłoński